– Wiem, że miała dwóch mężów. Pierwszy zginął w katastrofie lotniczej, a drugi umarł po długiej chorobie – recytuje Małgorzata. – Reszta jest milczeniem Alicji, Paweł. Jakie to ma dzisiaj znaczenie, z kim spała i kogo kochała?
– Nie wiem – odpowiada Paweł zgodnie z prawdą.
Na razie może tylko przerwać tę rozmowę, może tylko przestać się nad tym zastanawiać. Może z czasem naprawdę przypomni sobie, na czym właściwie polega zaufanie.
Flesz szczeka, słysząc kroki Pawła na schodach. Marcin siedzi w salonie i ogląda telewizję. Obok niego porozrzucane teczki, wpół rozpakowana torba z Sopotu, jakieś brudne skarpetki i mnóstwo fruwających po podłodze kudłów kaukaza.
– Dlaczego ty pracujesz w niedzielę? – Marcin już od progu wita Pawła wymówkami. – Jestem głodny jak ten pies.
– Nie wkurzaj mnie. – Paweł wchodzi do pokoju. Nie zdejmuje nawet butów, widząc kompletnie zadeptaną podłogę i te straszne kudły. – Przecież to wygląda jak jakaś melina!
Zirytowany rzuca teczkę na krzesło. Rano myślał, że zostawia dom w lepszym stanie. Wchodzi do kuchni. Niestety, tyle było ostatnio dodatkowych zajęć, że nikt nie miał okazji umyć naczyń. Nikt to znaczy Paweł.
– Służka, wyłaź spod łóżka! – woła pan doktor sam do siebie. To ulubiony tekst mamy. Chyba właśnie czuje się tak jak wiele kobiet po powrocie z pracy do domu. Na kanapie cierpiący i niezadowolony mąż – to Marcin. Rozkapryszone dziecko, mające pretensje, że nikt się z nim nie bawi – to Flesz. No i sfrustrowana żona nad górą statków – to on. Taką sobie wybrał wolność.
Musi to przeorać, bo inaczej zabije Marcina.
– Może obierzesz ziemniaki? – pyta brata z kuchni. – Do tego możesz użyć tylko rąk.
– Jak już muszę – mruczy pod nosem artysta fotografik. Kiedy ostatni raz obierał ziemniaki? Chyba w liceum… – Nie możemy zamówić pizzy?
Paweł, milcząc, podaje mu wiadro, torbę z ziemniakami i nóż, sam wraca do kuchni, po drodze zbierając porozstawiane w całym pokoju szklanki. Zamyka otwarte na oścież drzwiczki mini-kredensu. Zakłada rękawiczki i zmywa. Szklankę po szklance.
– Co będzie do tych ziemniaków? – krzyczy Marcin z salonu.
– Zsiadłe mleko.
– Wypiłem.
Cierpliwości! Paweł próbuje skupić się na zmywaniu. Podobno działa uspokajająco. Przy jakiejś dziesiątej szklance, wyjętej i użytej podczas jego pięciogodzinnej nieobecności, nie wytrzymuje i wchodzi do salonu, wycierając mokre ręce.
– Może ty masz cukrzycę, że tak pijesz bez umiaru, co? Byłeś sam, a zużyłeś dziesięć szklanek.
Marcin natychmiast odkłada nóż. Rozmowa i obieranie ziemniaków jednocześnie to za dużo dla jego niezbyt podzielnej uwagi.
– Będziesz się kłócił, tak? To był twój pomysł, żebym tu został. Nie wpraszałem się na tę twoją imprezę.
– Mama wyjechała na działkę. Miałem może ją odwołać, żeby zaopiekowała się chorym synkiem. Mało ma kłopotów z tobą?
– A z tobą to niby ma nieustające pasmo sukcesów? Czterdzieści pięć lat sukcesów, co? Może jej dołóż jeszcze bogatą wdówkę z Kępy. Będzie klaskała z radości. – Paweł wali Marcina ścierką. – Ale ty jesteś żałosny, doktorku. – Marcin uchyla się przed kolejnym ciosem.
– Kto tu jest żałosny… Narąbałeś się jak norka. Dobrze, że nie musiałem cię daleko taszczyć, no tak, zapomniałem, miałeś powody do cierpienia, narzeczona cię przerobiła! – zaczepia ponownie Paweł.
– Mnie? Chyba ci się persony pomieniały. – Marcin przygląda się bratu z miną urażonej niewinności.
– No, nie udawaj, przecież widziałem, że miałeś ochotę przyłożyć temu Kranachowi.
– Sam przyznasz, że za długo to ten twój ideał kobiety nie cierpiał… – ironizuje Marcin.
– Mój ideał? – dziwi się Paweł ostentacyjnie. – Chyba, niestety, twój, Marcinku… Tak można było w każdym razie wywnioskować z twojej wczorajszej kwaśnej miny. No cóż, współczuję ci… Znowu przegrałeś…
Marcin z wrażenia podnosi się z kanapy. Po chwili na nią dramatycznie opada.
– Mój czy twój, nieważne, pokazała nareszcie publicznie, kim jest naprawdę. Podłapała pierwszego napotkanego gościa i się z nim przegięła…
– Marcin, albo jesteś jeszcze pijany, albo nie jesteś synem mojej matki! Stuknij się, opoju, i zacznij myśleć, a nie ziać nienawiścią!
– No bo chociaż ten mój, pożal się Boże, następca mógł być jakiś…
– Kulawy, bezzębny i bezdomny? – pokpiwa Paweł. – Tu cię boli? Rodzimy James Dean zdeklasowany przez towar z importu.
– Bardzo go polubiłeś, prawda? No tak, w końcu to może być twój pasierb!
– Przesadzasz! – ucina Paweł.
– Słyszałem, jak ten, jak mu, Wiktor, coś wspominał, że na tego Kranacha zawsze baby leciały, ta twoja Alicja też.
– Chcesz, żebym go tak samo nienawidził jak ty? Usiądziemy sobie przy piwie i będziemy się rozkoszować wspomnieniami. Już to widzę: dwaj bracia i wianuszek byłych i niedoszłych kochanek… – Trochę Pawłowi odpuszcza.
– No to może zaraza gdzieś tkwi w nas? – słusznie rozumuje Marcin.
– Tylko nie mieszaj w to mamy i ojca. Pamiętam twoją uroczą panią psycholog. Jeszcze do dzisiaj dźwięczą mi w uszach jej teorie. – Paweł przypomina bratu romans z psychoterapią w tle. – Obieraj, obieraj.
– Nic nie mieszam. Ty dryfujesz w stronę starszej kobiety, bon voyage. Ja siedzę w loży szyderców. Każdy na swoim miejscu.
Marcin obiera ostatniego ziemniaka, podaje Pawłowi garnek i nóż. Paweł niesie garnek do kuchni, płucze ziemniaki, wlewa wodę i włącza gaz.
– A propos kobiet i zobowiązań. Pamiętasz, że jesteśmy na szóstą umówieni z kwiaciarką? Ona dzisiaj specjalnie wcześniej wyjdzie z pracy – wychyla się Paweł z kuchni. – Pamiętam, zaraz tu ogarnę, rzuć tylko jakąś szczotkę, to oprawię Flesza wieczorowo. – Marcin wyraźnie składa broń.
Skacowany Artur obudził się połamany po nocy przespanej w fotelu. Bogu dzięki, że to niedziela. Raczej trudno uwierzyć, że w tym stanie mógłby pokazać się w pracy. Przewrócił już całą domową apteczkę w poszukiwaniu czegokolwiek, co uśmierzyłoby tępy ból głowy. Na próżno. W końcu na dnie szuflady kuchennej znalazł pojedyncze opakowanie alka seltzer. Rozpuścił tabletkę w szklance wody i wypił z ulgą.
Nieco zdumiony, ale przede wszystkim wściekły, snuje się po mieszkaniu. W końcu dociera do niego, że Małgorzata nie wróciła na noc.
W pokoju przy fotelu leży opróżniona butelka, telefon i komórka. Artur sięga po komórkę i natychmiast prostuje się z jękiem. Ból w krzyżu błyskawicznie zagłusza ból głowy. Z trudem siada w fotelu. Ciężko mu skoncentrować wzrok, ale po dłuższej chwili odczytuje zapisane na wyświetlaczu nieodebrane połączenia. Uśmiecha się ironicznie, przekonany, że to Elżbieta próbowała się do niego dodzwonić, ale jeden zapisany numer nic mu nie mówi, drugi to komórka Małgorzaty. Wzrusza ramionami i wybiera numer żony.
Melodia z „Fortepianu" odzywa się zza drzwi, bo Małgorzata właśnie dotarła do domu. Dojmujący zapach alkoholowych wyziewów uświadamia jej w progu, że nieuchwytny telefonicznie mąż mimo wszystko spędził tę noc w domu. Resztę wątpliwości rozwiewa widok Artura, nie mówiąc już o butelce nadal wartującej przy fotelu.
– Proszę, proszę, pani domu wróciła – odzywa się Artur nieco schrypnięty, ale agresywny.
– Piłeś – raczej stwierdza, niż pyta, Małgorzata.
– A co miałem robić, jak mi się żona puszcza po mieście.
– Przestań!
– A niby czemu mam przestać? Odgrywasz mi tu, jaka to ty jesteś skrzywdzona, a sama, co? Dobrze było? Lepszy był ode mnie?
Małgorzata odwraca się i wychodzi z pokoju. Artur dźwiga się z trudem, ale idzie za nią z wyraźną intencją kontynuowania.