– Pytam cię o coś! – krzyczy. – Był lepszy czy nie?
– Pokrzycz sobie jeszcze – odpowiada Małgorzata spokojnie, ale głos jej drży. -To nawet dobrze. -Wskazuje aparat zawieszony w pasie. – Od razu zapiszą się wszystkie moje stresy.
Artur trochę przytomnieje.
– Holter? Co się stało?
– Zasłabłam.
– Czemu nikt mnie nie zawiadomił? – pyta i w tym samym momencie przypomina sobie nieodebrane połączenia zapisane w komórce. – Przecież byłem w domu – dodaje już mniej pewnie.
– Alicja wydzwaniała pół nocy.
– Znowu polazłaś do tej baby od torebki?
– „Ta baba od torebki" jest moją przyjaciółką.
– Przyjaciółką? – Artur jest już w domu. – Wszystko przez tę starą lesbę.
– Słucham?
– Dlatego tak się zmieniłaś. -Ja?
– No pewnie, wściekasz się, szalejesz, gdzieś łazisz po nocach… wszystkie jesteście takie same, jak nie…
Artur urywa, dostrzegając w końcu, że Małgorzata patrzy na niego, jakby się z choinki urwał. Przygląda mu się jeszcze chwilę z niedowierzaniem, po czym rzuca okiem na zegar kuchenny i rusza do wyjścia.
– A ty dokąd znowu? – pyta Artur. Gdyby choć odrobinę zmienił ton, być może Małgorzata miałaby szansę usłyszeć w nim zaniepokojenie i troskę. Niestety, słyszy jedynie złość i zniecierpliwienie.
– Maja wraca za piętnaście minut.
– Ja pójdę.
– Przecież nawet nie wiesz, jak wygląda jej wychowawczyni.
– Wystarczy, że wiem, jak wygląda moja córka. Nie mówiąc o tym, że ona mnie pozna.
– No, nie wiem.
Zabrzmiałoby to pewnie bardzo ironicznie, gdyby nie było szczerą prawdą. Wymięty, nieogolony i zdecydowanie nieświeży Artur nie nadaje się dzisiaj do roli czułego tatusia. I chyba sam dochodzi do tego wniosku, bo nie zatrzymuje już Małgorzaty.
Właściwie powinna się popukać w czoło. Rzeczywiście, dyskusje na ciężkim kacu to jest to, czego teraz oboje najbardziej potrzebują. Choć trzeba przyznać, że udało mu się ją zaskoczyć: albo się puszcza, albo została lesbijką, prosta piłka. Tertium non datur.
Małgorzata zaczyna się uśmiechać do swoich myśli. W samą porę, bo wesoły autobus skręca właśnie z fantazją na szkolny parking. Już widzi Maję machającą do niej przez okno.
Dzieci wysypują się z autokaru. Poprzez zgiełk powitań i pożegnań z trudem przebija się głos wychowawczyni nawołującej, by każdy sprawdził, czy zabrał wszystkie swoje rzeczy. Maja biegnie do matki, ale zatrzymuje się jeszcze, by pożegnać się ze swoimi przyjaciółkami. Małgorzata parska śmiechem, widząc czułe pocałunki dziewczynek. Jej śmiech zamiera jednak błyskawicznie, bo Maja odwraca się i Małgorzata dostrzega oko podbite różnokolorowym sińcem.
– Co się stało? – woła, uginając się pod ciężarem córki, która swoim zwyczajem wita się z nią, wskakując jej na biodra.
– Nic – macha ręką Maja pośród uścisków i pocałunków. -Poprosiłam Błażeja, żeby rzucił mi colę.
– No i co?
– No i rzucił. Nie zdążyłam złapać. -I…?
– I nie martw się, mamo. Następnym razem na pewno złapię.
Przed szóstą mieszkanie Pawła wygląda zupełnie inaczej. Marcin siedzi w łazience i doprowadza z kolei siebie do stanu użyteczności publicznej. Jego stylizowany trzydniowy zarost od wczoraj przypomina raczej szczecinę. Najgorzej idzie mu z baczkami.
Basia przychodzi punktualnie. Ma rozpuszczone włosy prosto spod fryzjerskiej gofrownicy, niebieską princeskę mini, niebieskie japonki i torebkę ze sznurka. Właśnie rozpoczęła wakacje. Ostatnie wakacje w technikum ogrodniczym, w którym zdała do piątej, dyplomowej klasy.
Na widok Pawła od progu zaczyna tłumaczyć, dlaczego nie dotarła na wczorajszy wieczór. Tłumaczenie jest niezwykle drobiazgowe, gdyż Basia nie może powiedzieć wprost, że zaproszenie w ostatniej chwili na ogródkowe przyjęcie wydało jej się dużo mniej atrakcyjne niż perspektywa kręgli w Hula-Kuli.
Marcin nie byłby sobą, gdyby nie doszło do kolejnego qui pro quo. Słysząc głos szczęśliwej znalazczyni psa w przedpokoju, zaczyna wyć cichutko, a właściwie skowyczeć. Basia robi krok do przodu i w tym momencie do jej kolan rzuca się… Flesz ze szczerym zamiarem potraktowania swej wybawicielki od wolności szczerym liźnięciem przez pół twarzy. Basia, usiłując uniknąć aż tak gorących dowodów wdzięczności, próbuje wyminąć Flesza i wchodzi, a właściwie wsuwa się wielkim ślizgiem na japonkach po wypastowanej przez Pawła podłodze do pokoju. Zatrzymuje się dokładnie przed kanapą, a ściślej przed nogą zdziwionego Marcina, i łapie go za spodnie w dość niefortunnym, jak się zdaje, miejscu. Marcin podskakuje na jednej nodze i znowu skowycze – zupełnie udatnie – ale tym razem z bólu.
– Jezu, to ty? – woła Basia, nie kryjąc zaskoczenia.
– Nie, to ja… ale to faktycznie jakiś cud – poszkodowany zaczyna się śmiać.
Basia próbuje podnieść się z wdziękiem z nadprogramowego szpagatu. Upadła na prawą nogę, rozrywając rozcięcie w mini sukience prawie do talii. Nie ma już nic do ukrycia, bo pod sukienką są tylko mikroskopijne stringi. Marcin z radości aż stuka gipsem. Paweł, do tej pory obserwujący całą scenę w osłupieniu, ociera pot z czoła, chyba też z wrażenia, i podbiega, by pomóc dziewczynie wstać. Basia jest już purpurowa jak zawsze w obecności któregoś z braci Radczyńskich. Tym razem ma ich obu naraz i widzi, że zrobiła wrażenie na obu, ale wygląda na to, że cudownie odnaleziony ulubiony klient jest jednak bardziej w jej typie.
– Tego mi jeszcze brakowało. Basiu, proszę, nie bądź kolejną ofiarą mojego brata. – Dusząc się ze śmiechu, Paweł wyjmuje sok i colę z lodówki. – A skąd się znacie?
– Z kwiaciarni! – odpowiadają chórem.
– To jest właśnie Basia, gwiazda kwiaciarstwa polskiego! Ta dziewczyna, z którą miałem umówić się na kawę, ale operacja w Płońsku mi przeszkodziła!
Ostatnie zdanie Marcin wypowiada nadzwyczaj głośno i znacząco. Na szczęście w porę przypomniał sobie kit, który jej wciskał sprzed szpitala z głębi ziemi mazowieckiej.
Basia ze zrozumieniem kiwa głową.
– Tak szybko cię wypuścili? – pyta troskliwie. – To naprawdę super, że mogłam pomóc z tym psem. W życiu bym nie przypuszczała, że to pana pies – zwraca się do Pawła. – To znaczy, że to twój pies! – uśmiecha się do Marcina.
– Ale numer, a ja jak do ciebie dzwoniłem z Płońska, to nie miałem pojęcia, że to właśnie ty uratowałaś mi psa, no i w ogóle nie wiedziałem, że mój Flesz był w niebezpieczeństwie -w tym samym dziecinnym stylu konwersuje z nią Marcin.
Czy to próba przedrzeźniania kwiaciarki, czy łatwość nawiązywania kontaktu na właściwym poziomie, ale Basia z Marcinem doskonale się w tych „ochach", „achach" i „superach" rozumieją. Jak się czuje w tym wszystkim Paweł, który jak mamusia albo, co gorsza, gosposia, podaje dzieciom do stołu, wie tylko on sam.
– Powinniście raczej umówić się na lody albo na karuzelę -żartuje, przynosząc ciasto i colę. – Przydałaby się guma i chipsy, ale sorry, nie przewidziałem.
– O co ci znowu chodzi? – pyta Marcin z tak szczerym zdumieniem, że starszy brat gryzie się w język i zajmuje się tym, do czego go tutaj powołano. Basia obserwuje Pawła, który ustawia wiktuały na stole, a z jej spojrzenia wynika jasno, że jest zachwycona i sytuacją, i przyjęciem, i wszystkim.
– To ja was tutaj zostawię, mam umówioną wizytę… Na moje szczęście! – dodaje półgłosem Paweł.
Wychodzi z domu, ale zajęta sobą młoda para na kanapie nawet tego nie zauważa. Basia w skupieniu czyta i ogląda głupoty wymalowane flamastrami na gipsie Marcina. Kontemplacja tego fascynującego obiektu literacko-plastycznego zajmie im jeszcze dobry kwadrans. A potem? Wierzmy, że Marcin poradzi sobie. Ostatecznie ma zagipsowaną stopę, a nie fantazję.