Jest to z całą pewnością ostatnia osoba, którą miałby ochotę spotkać, ale nawet ślepy dostrzegłby jej skrajne zdenerwowanie. Dlatego nie pozostaje mu nic innego, jak zapomnieć na chwilę o starannie pielęgnowanej urazie.
– Co się stało?
Elżbieta zaczyna płakać. Artur nigdy nie widział jej w takim stanie i do dzisiaj pozostawał w głębokim przekonaniu, że kogo jak kogo, ale jej nic nie rusza. Z wrażenia naprawdę zapomina o wszystkich mściwych przyrzeczeniach.
– Napadli mnie – szlocha Elżbieta.
– Gdzie? Kto?
– Przy bankomacie na Czerniakowskiej, dwaj gówniarze… Jeden wyrwał portmonetkę, drugi torebkę.
– Niech to cholera z tymi waszymi torebkami – mruczy Artur bez sensu, sadzając Elżbietę na krześle. Na szczęście jest zbyt roztrzęsiona, by usłyszeć tę uwagę.
– Tłum ludzi, nikt nawet nie spojrzał… To jakiś koszmar!
– Dobra, co tam było: telefon, karty, pieniądze, dokumenty… Dzwonimy do banku.
– Dokumenty i klucze, Boże, Artur, chłopcy są sami w domu!
– Jedziemy.
Artur jednym ruchem wkłada marynarkę i wybiega, ciągnąc za sobą nadal szlochającą Elżbietę. Jego komórka zostaje na biurku, przykryta rozłożonymi dokumentami.
Jak wiadomo, minęły dawne dobre czasy, kiedy złodzieje omijali staruszki i piękne kobiety. Zresztą, zakapturzeni młodzieńcy działający dziś przy bankomatach w dawnych dobrych czasach mogliby co najwyżej kapcie nosić za porządnymi złodziejami. Trudno. Stało się. Sporo spraw potoczyłoby się inaczej, gdyby napastnicy wybrali sobie inny dzień albo przynajmniej inny obiekt złodziejskiego pożądania.
Alicja biegnie od furtki do domu, bo słyszy telefon. Aparat na dole źle łączy i przerywa rozmowy po tym, jak słuchawka spadła na podłogę, ale spróbuje odebrać, nie chce biec jeszcze na górę. – Mama? – słyszy w słuchawce głos córki zniekształcony trzaskami i piskami w tle.
– Monika! – krzyczy z kolei ona do słuchawki.
– A masz inne dziecko? Co tak krzyczysz? Ogłuchłaś na starość? – pyta córka w swoim stylu. – Jutro przylatujemy. Marc musi jechać do Stanów, tak że urlop będzie miał dopiero w sierpniu. Przebukowałam loty i będziemy w Warszawie we wtorek.
– Wszyscy? – pyta Alicja oniemiała.
– Marc zostaje, chcemy jego urlop spędzić razem na Martynice. Dzieci wolałabym zostawić u ciebie, będziesz mogła się nimi nacieszyć przez całe lato, znajdziemy coś taniego nad morzem i już.
– Z pewnością – odpowiada Alicja, bo coś przecież musi powiedzieć.
– Zobaczysz swoje ukochane urwisy. Nie cieszysz się? – Mimo trzasków córka nieomylnie wyczuwa chłód matki. – Dominique co prawda ma biegunkę, ale to pewnie jakaś nowa alergia, za to Vincent nie może się doczekać zabawy z babcią.
– O której lądujecie? – Alicja chce jak najszybciej zakończyć rozmowę.
– Nie pamiętam, około szóstej, sprawdź w Locie, czekaj, jeszcze się nie rozłączaj, Marc chce ci coś powiedzieć…
– Qui,j'ecoute… Cest moi, Marc, Alicio, kochana, do widzienia – mówi francuski zięć, dumny ze swojej wybujałej polszczyzny. Monika przejmuje słuchawkę.
– No to szykuj się, babciu. Dzwoniłam w sobotę z życzeniami, ale nikt nie odbierał. Kupiłam ci krem. Przeciwzmarszczkowa nowość. Byłaś w operze?
– Nie, urządzałam balangę, było głośno… – z satysfakcją oznajmia Alicja.
– To do jutra, mamusiu! – Monika kończy rozmowę. Alicja zostaje ze słuchawką w ręku. Idzie wolno do łazienki, patrzy w lustro.
– „Przeciwzmarszczkowa nowość" – przedrzeźnia Monikę i dotyka skóry szyi naprawdę wyprowadzona z równowagi.
„Szykuj się, babciu"! To przecież oczywiste, że babcia od jutra ma wolne, a jedyne, o czym marzy, to rodzinny urlop, rzecz jasna, z cudownym, nieustającym dopływem dużej gotówki, bo przecież Monika jak zwykle przyjedzie gola jak święty turecki. Marc wprawdzie doskonale zarabia, ale na wakacje woli podrzucić dzieci babci do Polski, bo niewątpliwie łatwiej opłacić dwa tygodnie na Martynice tylko dla dwóch osób!
Nie chce nawet o tym myśleć. Nie potrzebuje żadnych kosmetycznych rewelacji, nie potrzebuje swoich francuskich wnuków! Zupełnie już odbiło temu dziecku. Wszystko przez to siedzenie w domu i karmienie się kolorowymi pismami. Zero delikatności.
Boże, co jej przychodzi do głowy. Przecież to jej jedyna rodzina, jedyne bliskie osoby. Jedyne? Bliskie?
Przed chwilą zaprosiła Pawła. Przed chwilą miała cudowny humor, przed chwilą postanowiła powiedzieć Pawłowi, że odkąd go poznała, wszystko odzyskuje blask!
Może zadzwoni do Małgosi? Nie, ona ma wystarczająco dużo własnych kłopotów. Weźmie prysznic.
Puszcza letnią wodę, spłukuje włosy, twarz, ramiona. Płacze. Po kilku minutach wychodzi, wkłada czarne płócienne spodnie i bluzkę na ramiączkach. Włosy upina starą spinką. Z Egiptu. Pamięta ten stragan w Kairze, jakby tam byli wczoraj, choć minęło pięć lat. Alek był wtedy niemal w pełni sił, a ona nie mogła się pogodzić z tym, że została babcią. O urodzeniu Dominika, starszego wnuka, dowiedziała się podczas rejsu po Nilu. Potem, zamiast wracać z wycieczką do Warszawy, lecieli do córki, żeby zobaczyć wnuka. Ale taki właśnie już był Alek. Fantastyczny gest, dyskrecja, umiejętność niezwracania uwagi na złe humory, spokój i szybkie decyzje.
Powoli nakłada krem pod oczy, powinien zatrzeć ślady płaczu. Ma ochotę na egzotyczne perfumy.
Dzwonek do drzwi. To pewnie Paweł. Alicja otwiera.
– Buona notte! – Paweł wchodzi prawie ze śpiewem na ustach, ale od progu wyczuwa zmianę nastroju. – Coś się stało?
Alicja kręci przecząco głową. Jeszcze nie może się odezwać.
– Pamiętaj, jeśli tylko dzieje ci się krzywda, zawsze obok masz mnie, swojego nowego wiernego sąsiada, a w dodatku lekarza! Wiesz, ile kobiet o tym marzy?
– Wejdź na taras. Taki piękny wieczór.
Alicja zarzuca jedwabny szal i siada w fotelu jak ze sztuki Czechowa. Brakuje tylko samowaru i wiśniowego sadu. Jest butelka wina i dwa kieliszki.
– To co robimy z tak pięknie rozpoczętym wieczorem? -uśmiecha się Paweł. – Może jakaś nadprogramowa wódeczka? Zostało ci coś z tych żeberek? – wyraźnie stara się ją rozweselić.
– Jesteś głodny? No tak, chodź do kuchni…
– Nie przyszedłem na odgrzewane żeberka…
– To po co przyszedłeś? – pyta Alicja agresywnie. Czemu aż tak?
– Bo mnie zaprosiłaś i obiecałaś, że mnie trochę poniańczysz. Za dużo sobie obiecuję? – Paweł zabawnie przekręca głowę.
– Od jutra niańczę wnuki, nie mogę się dzisiaj przepracować – wyznaje Alicja z ironicznym, swobodnym uśmiechem.
Paweł nie ma najmniejszych szans, by usłyszeć w jej głosie choćby ślad zawodu i goryczy. Może wtedy… nieważne, trudno mieć pretensje, że nie słyszy. Sztywnieje i po chwili, nie ruszając się z miejsca, zaczyna oddalać się z szybkością światła. Jest to widoczne jak na dłoni i pewnie w innych okolicznościach Alicja zdobyłaby się nawet na jakąś uwagę o nadzwyczajnej czytelności męskich reakcji.
– Wnuki? – upewnia się Paweł po najdłuższej tego dnia minucie milczenia.
– A co, nigdy ci nie mówiłam? Dwóch chłopców, pięć lat i trzy. Przyjeżdża moja córka bałaganiara i dwóch chłopaków. Dobrze, że będziesz tak blisko. Oni ciągle chorują i stale wzywamy lekarza – mówi Alicja cicho, nadal ironicznym tonem.