– A co przygotujemy na tę wyjątkową okazję, super-Maju?
– To, co lubię najbardziej?
– Moje placuszki! – cieszy się matka Artura.
– Babciu, zamówimy peperoni z podwójnym serem i dużą pepsi – tłumaczy Maja jak dziecku.
– Aha – śmieje się Małgorzata. Biedna babcia, jednym ruchem rozwiało się kolejne złudzenie, to o wyjątkowym przywiązaniu Mai do jej placków z jabłkami. – A na deser?
Maja zastanawia się chwilę.
– Wiem. Babciu, umiesz jeszcze robić ciasto z truskawkami?
– Jeszcze umiem, córeczko. – Matka Artura w końcu się uśmiecha. – Jeszcze umiem.
– No to już – podsumowuje z powagą Maja. – Peperoni i ciasto z truskawkami. Tylko zadzwoń, babciu, do taty. Koniecznie.
Na rondzie Waszyngtona pustki, jacyś działkowicze z kwiatami owiniętymi w gazety i kilogramami czereśni czekają na pierwszy nocny. Paweł szybkim krokiem idzie przez most. Nie chce mu się wracać do domu. Nie chce mu się gadać z Marcinem.
Już na dole, po drugiej stronie Wisły, z trudem przebija się przez rozbawiony tłum. Skąd taki tłum? Który dzisiaj? Spogląda na wyświetlacz komórki, no tak, dwudziesty trzeci, wigilia nocy świętojańskiej. Z obu brzegów Wisły suną kawalkady wianków.
Kupuje piwo. Radiolog w szpitalu mówił, że bardzo chrzczone. Ale co innego można tu wypić. Herbatę w plastikowym kubku? Tuż przy małej estradzie dostrzega wolną ławkę.
Na Wisłostradzie wieczorny ruch. Nad brzegiem rzeki trochę rodzin z dziećmi i przytulone pary. Grupa młodych dziewcząt tworzy taneczny krąg wokół ogniska, jak przystało na rytuał letniego przesilenia. Nie mają powiewnych sukien, ale w świetle kolorowych żarówek z estrady ich ciała rzucają dziwne cienie. Przy estradzie rozkładają się bębniarze. Zaczynają ostro. To niezła muzyka do świętojańskich wróżb i czarów. Do tanecznego kręgu dołączają coraz nowi chętni. Ktoś, pokrzykując, tworzy drugi, wewnętrzny i już dwa kręgi suną rytmicznie w przeciwne strony. Lekki, rześki wiatr od rzeki rozpryskuje wesołe iskry.
Więc tak się bawią ludzie. Paweł wstaje i z rękami w kieszeniach rusza wzdłuż rzeki, zupełnie jak tego wieczoru, kiedy okradli go w Paryżu. Spacerował wtedy wzdłuż Sekwany z puszką piwa, miał może dwadzieścia franków w kieszeni i czuł, że jest wolnym człowiekiem.
Co mu się, u diabła, przypomina? To było dwadzieścia pięć lat temu, podczas pierwszych studenckich wakacji za granicą. Jest w Warszawie, ma trochę więcej forsy w kieszeni i nic nie musi sobie uświadamiać. Ani na chwilę nie zapomina, że jest wolny do bólu.
Kupuje kolejne piwo. Nie dopija do końca. Z czego ci ludzie tak się cieszą? Z powitania lata? Święta miłości i płodności?
Właściwie co złego w tym, że ktoś ma wnuki, zastanawia się Paweł. Teraz już może przyznać się sam przed sobą, że zachował się jak żałosny idiota, pozwalając, by Alicja narzuciła mu swój denny nastrój. Bo przecież o to chodziło w jej nieznośnie ironicznych uśmieszkach i uwagach. O to, że rodzina zwala jej się na kark prawie bez uprzedzenia, a ona może tylko przyjąć to do wiadomości. Przecież poznał ją już na tyle, by wiedzieć, że broni się ironią zawsze wtedy, gdy traci kontrolę nad sytuacją. Nie o niego chodziło, nie o jego zachowanie, spojrzenie, słowa, nie przez niego była wściekła i rozżalona. Tak mu się jednak wydawało, bo… bo egocentryzm to naprawdę ciężka przypadłość.
Noc przesilenia! Fajnie. No to się przesiliło. Pierwsza kobieta od nie wiadomo kiedy, o której miał chęć myśleć, nawet gdy już zeszła mu z oczu. I przecież wiedział, że trochę jej jednak zależy. Skąd inaczej wzięłaby te pokłady cierpliwości dla jego rączych wędrówek: dwa kroki do przodu i zaraz potem cztery do tyłu. To jasne. Bo sama też to robiła. Jak on w lewo, to ona w prawo, i na odwrót. Dopiero teraz uświadamia sobie, jak bardzo są w tym podobni. On i Alicja.
A o co mu naprawdę chodziło, że wyleciał stamtąd jak oparzony? O te wnuki? Bo co, bo sam jeszcze nie ma nawet dzieci?
Przecież zawsze był przeciwnikiem zaludniania świata kolejnymi pokoleniami Radczyńskich. Wielki problem – wnuki.
Skręca przy Karowej, wspina się ślimakiem na Krakowskie Przedmieście i pod „Europejskim" zatrzymuje taksówkę.
W mieszkaniu czeka na niego niewyłączony telewizor i chrapiący na kanapie Marcin. Oczywiście, Flesz mu nie przepuści, musi jeszcze raz z nim wyjść.
U Alicji wszystkie światła pogaszone.
Jest po jedenastej. Małgorzata sprząta w kuchni po uroczystej kolacji ku czci super-Mai. Stoi ledwie żywa, nie wiadomo, czy po wydarzeniach dnia, czy raczej po dramatycznych monologach teściowej o poświęceniu i dźwiganiu swego krzyża. Tymczasem jej własny krzyż daje o sobie znać po dźwiganiu Mai.
Na całe szczęście teściowa dała się w końcu przekonać, że czekanie na Artura we wzmocnionym składzie nie pomoże sprawie, a Maja dała się zapakować do łóżka. To zresztą połowiczne zwycięstwo, bo Maja woła mamę raz po raz w różnych sprawach. Nic dziwnego, że nie może zasnąć, to przecież pierwsza noc z szyną. Nie wiadomo, jak się ułożyć, a i ręka jeszcze ma prawo boleć.
W końcu Maja staje w drzwiach kuchni.
– Nie będę spała – oświadcza. – Poczekam na tatę.
– Przecież wiesz, że tata pracuje dzisiaj do bardzo późna -tłumaczy Małgorzata po raz setny.
– No to właśnie jest bardzo późno – stwierdza Maja nie bez słuszności. – Już zaraz wróci.
Ale Artur wraca dopiero po północy, kiedy Maja od dawna już śpi, namówiona jednak przez matkę na to, by czekać na tatę w jego łóżku. Małgorzata śpi jak zając pod miedzą, dlatego chrobot klucza w zamku natychmiast ją podnosi.
– Cześć – rzuca Artur od progu. – Myślałem, że już nigdy nie wrócę.
– Ja też – odpowiada całkowicie rozbudzona Małgorzata, zapalając górne światło. – Mogę wiedzieć, gdzie byłeś?
– W pracy. Mówiłem, że to potrwa.
– Kłamiesz, Artur. – Małgorzata jest zupełnie spokojna. Do gniotącego ciężaru w brzuchu zdążyła się już przyzwyczaić. -Maja złamała rękę, mama dzwoniła do ciebie, ale…
– Komórka mi się wyłączyła – przerywa Artur bez sensu. Właściwie powinien już dawno wiedzieć, że bywają w życiu mężczyzny sytuacje, kiedy najlepiej się nie odzywać.
– Wyłączyła ją sprzątaczka w biurze. Zostawiłeś ją, wychodząc z tą kurwą…
– Gośka…
– Wiem, Elżbieta nie jest kurwą. Twoje szczęście.
– Słuchaj, rzeczywiście wyszedłem z nią, ale to nie jest tak…
– Dosyć, Artur. Teraz już naprawdę dosyć.
– Gośka, daj mi wyjaśnić!
– Chcę, żebyś się wyprowadził.
– Chyba oszalałaś, ciekawe dokąd?
– Nie wiem, do matki, do ukochanej, gdziekolwiek. Ja mam dość.
– Gośka…
– Nie, Artur. Tego już nie zagadasz. To koniec.
Epilog
Wtorek, 24 czerwca 200…
Prawie nigdy się nie zdarza, by coś kończyło się w życiu tylko dlatego, że oficjalnie obwieścimy koniec. Z całą pewnością nie da się tak zakończyć małżeństwa, które, jak wiadomo, zostało wymyślone w celach niemających wiele wspólnego ze szczęściem, zaufaniem i zrozumieniem. Dlatego nie rozwiewa się ono równie łatwo jak złudzenia tylko dlatego, że związek dwojga ludzi z jakichś powodów legł w gruzach. Zwykłe długo jeszcze dryfuje wśród żalów, pretensji i najdziwniejszych emocji. Niektórym zajmuje to nawet resztę życia. Ani się obejrzą, kiedy reszta świata zaskakuje ich srebrnymi, złotymi, a nawet diamentowymi gratulacjami i życzeniami dalszego szczęśliwego pożycia.
Małgorzata była wczoraj w nocy zbyt wzburzona, by się nad tym zastanawiać, dlatego zasnęła w przekonaniu, że podjęła ostateczną decyzję. Później obudziła się około czwartej, piątej, o tej dziwnej porze, kiedy wracają wątpliwości, budzą się wyrzuty sumienia, od nowa rozbrzmiewają w myślach słowa, które padły za późno, za wcześnie lub bez potrzeby.