– Słucham, kardiologia.
– To ty? – Marcin nie kryje zdziwienia.
Nie wiedzieć czemu, nie przyszło mu do głowy, że to Ola odbierze telefon w pokoju lekarzy. Pewnie dlatego, że odruchowo wykręcił numer, na który zawsze do niej dzwonił. Cóż, hiperkac to nie najlepsza pora na błyskotliwe rozwiązania.
– To ja… poznałabym cię, nawet gdybyś dzwonił z Magnitogorska. Paweł rozmawia z pacjentką.
– Z Magnitogorska? Chcesz mnie wysłać tak daleko? Na razie nie mogę nawet wyjść na ulicę. Olu, wykaż się i dobierz do katany Pawła. W kieszeni powinien mieć klucze.
– Chwileczkę – rzuca Ola.
Przez chwilę Marcinowi wydawało się, że jest zadowolona, słysząc go, ale chyba już jej przeszło.
– No co, ma? – niecierpliwi się.
– Poczekaj… – Głos pani doktor słychać z pewnego oddalenia. Marcin próbuje spacerować po pokoju, ale to stary aparat telefoniczny. Sznur jest za krótki na wędrówki.
– Nie ma kluczy, jest jeden klucz – odpowiada po chwili Ola do słuchawki.
– Ekstra. Zatrzasnął mnie u siebie. Berezyńska 8c. Bierz taxi, kup coś do żarcia i śmigaj tu mnie uwolnić. Uświerknę za chwilę, więc pośpiesz się, maleńka. – Marcin wie doskonale, jak wydawać Oli kretyńskie rozkazy, a „zażenowanie" to słowo, które nigdy nie zaistniało w jego słowniku. Tylko że Ola milczy jak zamurowana. Marcin reflektuje się nieco: – Oleńko, ratuj mnie, proszę! Jestem za młody, by umrzeć z głodu!
– Zobaczę, co się da zrobić. Berezyńska – odpowiada Ola cicho.
– Tylko pamiętaj o winie – dorzuca jeszcze Marcin i odkłada słuchawkę.
Zadowolony postanawia sprawdzić, dlaczego właściwie tak nie smakowało mu otwarte przed kwadransem piwo. Po chwili dzwoni po pizzę. Pewnie już zapomniał, o co prosił Olę, a zresztą, od przybytku głowa nie boli.
Teraz długi łagodny prysznic i będzie jak nowo narodzony. No prawie, ale i na to jest rada. Tabletki od bólu głowy ma zawsze przy sobie. Nosi je w portfelu, tam, gdzie reszta świata przechowuje karty kredytowe. Cóż, każdemu to, czego potrzebuje, choć Marcin zapewne bez trudu zmieściłby jedno i drugie. Gdyby był choć trochę bardziej wiarygodnym klientem kolejnych banków…
Popija tabletkę piwem i wchodzi pod prysznic, który okazuje się, niestety, prysznicem błyskawicznym, bo zaledwie zmoczył głowę, rozlega się dzwonek do drzwi. Przystojność nie pozwala przytoczyć słów, które wyrzuca z siebie Marcin, wkładając spodnie. Mocnym ruchem naciska klamkę. Raz i drugi. No tak, zupełnie zapomniał o pieprzonych kluczach. Sytuacja jest naprawdę głupia. Nawet jak na Marcina.
– Panie Pizza, jak masz pan na imię? – rzuca w końcu do wizjera, jakby tamtędy głos dochodził lepiej niż przez drzwi.
– Kliencie, płać, bierz towar i zmykam – odpowiada mu zniecierpliwiony głos z klatki schodowej.
– Tak prosto to się nie da. Brat mnie zatrzasnął w mieszkaniu. No, jak masz pan na imię, Panie Pizza? – Marcin nie daje za wygraną.
– Romek. To co ja mam zrobić? – pyta bezradnie roznosiciel.
– Zejdź pan na dół, panie Romanie, i patrz w górę! Marcin wchodzi do salonu. Otwiera okno. Mocuje się z nim.
Okno zostaje mu w rękach. Nic dziwnego, wisiało na jednym zawiasie.
– O, tak wygląda szczęście mojego brata. Niech pan podejdzie przez ogródek!
Pan Pizza Roman podchodzi bliżej. Marcin odstawia okno, wychyla się, wyciągając obie ręce. Pan Pizza podskakuje, próbujac podać mu czerwoną torbę. Niestety, to pierwsze piętro nad wysokim parterem.
– Panie Romanie, rzuć pan okiem. Nie da się czegoś podstawić? Nie bardzo, wszystko uprzątnięte. A nie, jest jakaś skrzynka. No to chodź pan na piwo za fatygę.
Marcin jednym ruchem wciąga Pana Pizzę do środka. Roman gospodarskim okiem ogarnia salon i wyjęte z zawiasów okno. Zdejmuje czerwoną czapkę. Podchodzi do okna. Marcin pałaszuje już pierwszy kawałek pizzy.
Niech pan tu podtrzyma – zwraca się Roman do wygłodzonego gospodarza. -Wsadzimy w te zawiasy.To szajs, ale moze się uda.
Tylko przełknę. Marcin jestem. – Przełykając kęs peperoni podaje rękę wybawcy.
Przez chwilę szarpią się z oknem. Wstawione. Na wszelki wypadek lepiej nie otwierać. Marcin sprawdza sąsiednie okno. W samą porę, bo przed domem zatrzymuje się taksówka. Otwierają się drzwi pasażera i…
Nachylona przy samochodzie Ola niezdarnie zbiera szkło po czerwonym winie. Połowa spódnicy zalana boskim trunkiem. Co tu kryć zgrabny tyłeczek, konstatuje Marcin ze znawstwem.
Z samochodu wyskakuje taksówkarz.
– Co pani, dziecko? I jeszcze się pani zalała. Na drugi raz niech pani białe wino kupuje – poucza krępy pięćdziesięciolatek z łysiną, a drze się tak, że słychać go pewnie przy rondzie Waszyngtona.
Otwiera bagażnik, wyjmuje butelkę z wodą i szmaty. Pomaga Oli, wystawia wypchane reklamówki na chodnik.
– Ja to zrobię. Jeszcze znowu pani coś stłucze – krzyczy i zabiera się do wycierania tylnych drzwi, które wyglądają jak burta świeżo ochrzczonego statku.
– Chyba tutaj… – Ola dopiero teraz dostrzega Marcina, który wyciąga rękę z piwem w geście toastu.
– Drugi catering przyjechał! Twoje zdrowie, Olka! – ryczy na całą ulicę, chyba jednak głośniej niż taksówkarz chwilę wcześniej, bo ten aż wysiada z samochodu.
– Coś ty… – szturcha go spłoszony Pan Pizza, ale nikt jeszcze nie poskromił Marcina w tym stanie.
– Zdrowie szybkich kobiet! Zdrowie pani doktor! – wrzeszczy wywieszony w oknie.
Widzi, że Ola przygląda mu się, ale nic w jej nieruchomej twarzy nie wskazuje na to, że zaraz perliście się roześmieje, na co, nie wiedzieć czemu, liczył. Nie tylko się nie śmieje, ale jednym ruchem ciska klucz gdzieś w środek zapuszczonej rabaty. Taksówkarz obserwujący całe zajście bez komentarza otwiera jej drzwi.
– Goń ją! – proponuje przytomnie Pan Pizza.
– Oolka! – woła Marcin za odjeżdżającą taksówką. Nic z tego. – No i bardzo dobrze. – Wzrusza ramionami.
– To ja już pójdę, bo mnie z roboty wywalą. – Pan Pizza też stracił humor.
Obaj, cokolwiek niezdarnie, wychodzą przez okno. Marcin szuka klucza w ogródku, Pan Pizza podnosi torby z jedzeniem pozostawione na chodniku. Wygląda na to, że Ola wykupiła pół sklepu.
– Weź sobie. Na zdrowie! Przecież to od pani doktor – drwi Marcin.
– Niezła babka, trochę przesadziłeś, kolego – mruczy Pizza Roman.
Może chciałby jeszcze coś dodać, ale Marcin triumfalnym okrzykiem obwieszcza właśnie światu i okolicom, że odnalazł nieszczęsny klucz. Wraca do mieszkania normalną drogą, ale przy drzwiach odwraca się jeszcze. Ostatnie słowo musi przecież należeć do niego.
– One wszystkie są niezłe – rzuca wyzywająco, choć nie ma niż nikogo, kto mógłby podjąć dyskusję. – Wszystkie są niezłe, jak ta twoja pizza.
Alicja zakończyła przed chwilą coniedzielny mecz z Wiktorem Zarębą, swoim adwokatem, a zarazem najbliższym przyjacielem zmarłego męża.
Wiktor dawno już przekroczył sześćdziesiątkę, ale należy do rzadkiego typu mężczyzn, którzy z wiekiem zyskują, a ich akcje rosna, również u młodych kobiet. Nienaganne maniery nie mają zresztą wieku. Szczupły, nadal trzymający się prosto nie wygląda na swoje lata. Może trochę zdradza go resztka siwych włosów przyciętych prawie na jeża – bez złudzeń, jak sam mówi, od dawna pogodzony z łysiną.
Dzisiaj musiał się bardzo zmobilizować, by nie przegrać i reiesem. W każdym razie z ulgą zapada się w głęboki fotel w kolorze indygo.Te fotele to zresztą główna atrakcja typowego skądinąd barku tuż przy korcie.Wybrali swój ulubiony stolik przy wielkim oknie z widokiem – kort, skąd można bez przeszkód oglądać, no i złośliwie komentować poczynania innych tenisistów.