Parę minut po dziewiątej dzwonek telefonu wyrywa ją z łazienki. Biegnie, potykając się o pasek od szlafroka, przekonana, że dzwoni Artur. Przysnęła parę minut po szóstej, umęczona bitwą z własnymi myślami, a kiedy się obudziła, nic było go już w domu. Na stole kuchennym leżały tylko kluczyki od samochodu z kartką: „Na wszelki wypadek, gdyby coś się działo z Mają". Poczucie winy to potęga, skoro Artur pierwszy raz od sześciu lat zdecydował się jechać do pracy wypchanym o tej porze po wręby autobusem.
Dzwoni nie Artur, tylko Jacek, pracownik Małgorzaty, który o jedenastej wylatuje do Frankfurtu z zespołem muzyki dawnej. Wczoraj rano życzyła im połamania nóg na festiwalu.
– Jest awaria! – krzyczy tak, że Małgorzata musi odsunąć słuchawkę od ucha.
– Odwołali lot?
– Nie chcą nas puścić. Instrumenty nie mają paszportów!
– Czego nie mają?
– Zostawiliśmy w biurze pozwolenia na wywóz zabytków. Nie zdążę już na Ursynów i z powrotem. Help!
– Już jadę.
Małgorzata spogląda na zegarek. Spokojnie, ma sporo czasu. Maja obudziła się już i od godziny ogląda poranne kreskówki, zachwycona perspektywą trzech wakacyjnych tygodni z gipsem. Ręka na szczęście nie boli. Sądząc po rozmiarach śniadania, apetyt też dopisuje. Mama wychodzi, więc będzie mogła w spokoju obejrzeć Johnny'ego Bravo, którego uwielbia, i naprawdę nie rozumie, dlaczego mamę tak to denerwuje. Dla Mai debilowaty osiłek, przekonany o swej uwodzicielskiej sile rażenia, jest tak samo bajkową postacią jak inspektor Gadżet czy Chojrak, tchórzliwy pies, a Małgorzata, cóż, widać barczysty Johnny budzi w niej jakieś skojarzenia…
Małgorzata wybiega z domu. W takich sytuacjach może dziękować losowi, że pracuje tak blisko. Wpada do biura jak burza i po chwili ma już w ręce plik dokumentów. Próbuje wepchnąć je do jasnej letniej torebki, ale to bez sensu, torebka jest za mała. Pani Zosia z szatni bez słowa podaje jej kolorową teczkę.
Chwilę później siedzi już za kierownicą samochodu, w którym unosi się mocny zapach damskich perfum. Notuje to mimo woli, ale jakoś nie ma siły na gniew. Musi skoncentrować się na prowadzeniu. O tej porze nie powinno już być korków. Jeżeli tylko na Marynarskiej nie rozkraczył się tir zza wschodniej granicy, zdąży bez problemu.
Rzeczywiście, nie ma strasznych korków. Jest tylko zwykły codzienny korek, toteż Małgorzata przesuwa się wraz z kolumną samochodów wzdłuż kolejnych niewytłumaczalnie rozległych i pilnych robót drogowych, które zapewne wykonują się za pomocą czarów, bo jak okiem sięgnąć, nie widać żywego ducha.
Na krótkim odcinku Żwirki od skrzyżowania jest znacznie lepiej. Podjeżdża pod lotnisko zupełnie spokojna. Zdążyła. Chwilę zajmuje jej zaparkowanie, oczywiście w miejscu, w którym parkować absolutnie nie wolno, i już wbiega do hali odlotów. Grupka, stłoczona przy zakończonej odprawie, wita ją wiwatami. Siny z emocji Jacek niemal rzuca jej się na szyję. Ktoś biegnie po celnika, żeby w końcu pozwolił nadać im nieszczęsne instrumenty na bagaż.
– Wysokich lotów! – rzuca im Małgorzata na pożegnanie, ale chyba już jej nie słyszą.
Uff. Musi się czegoś napić i trochę ochłonąć. Może nikt nie wlepi jej mandatu, myśli naiwnie, a raczej życzeniowe
Wolnym krokiem dochodzi do schodów na antresolę.
Alicja w pośpiechu wybiera się na lotnisko i wszystko idzie jej jak po grudzie… Kolejny raz potyka się o swój rower treningowy. Będzie musiała go gdzieś schować, bo inaczej wnuki zaraz go zajeżdżą. Nie pamięta już nawet, jak się go włącza… Zresztą jak planować życie z dietą light, skoro jasne jest, że trzeba wyciągać gary. Na razie chwyta paczkę czekoladowych mini-wafelków. To na powitanie dzieci, może będą miały ochotę na coś słodkiego. Boże, nawet nie pamiętała, że w ostatniej chwili wrzuciła je do koszyka w Tesco. Aż tyle? Aż tyle. Na razie to ona ma na nie ochotę. Ale pozwoli sobie tylko na jeden.
Dobrze się ubrała? Tak, koło południa, kiedy będą wracali z lotniska, zacznie się upał. Teraz jest wiatr, ale przecież nie będzie wychodziła na taras widokowy. Może jednak nie wypada witać wnuków z gołym pępkiem? Jakaś plama na torebce? Nie, zdawało jej się. Nie nosiła tej jasnej torebki od pamiętnej zamiany z Małgosią.
Pogryzając wafelek, zbiega do garażu, zapala samochód, wyjeżdża na Berezyńską i… gwałtownie hamuje.
Co za debil wjeżdża jej tyłkiem pod koła? Nie wjeżdża, po prostu stoi. Alicja mija go bez większego trudu. Niepotrzebnie się tak zdenerwowała. Mimo to już ma otworzyć usta i rzucić jakąś uszczypliwą uwagę, ale milknie. Paweł macha jej przyjacielsko. Ma genialnie niebieską koszulę w paseczki, no i nowiuteńki samochód. Alicja krztusi się z wrażenia wafelkiem, a widząc, że Paweł podchodzi, pokazuje mu tylko znaczącym gestem zegarek i nie zatrzymując się, odjeżdża. Myśli, które przychodzą jej do głowy, zagłusza szybkim telefonem do Wiktora, wielkiego wielbiciela Moniki, którego atak korzonków nieodwołalnie zatrzymał dziś w domu. Umawiają się na kurtuazyjną wizytę w połowie tygodnia.
O tej godzinie Trasą Łazienkowską jedzie się nieźle, korek zaczyna się dopiero przy skręcie w Żwirki. Alicja poprawia makijaż, włosy.Telefonuje do księgowej.
Hala przylotów pustawa. Alicja odczytuje napisy na tablicy. Jest. Nicea opóźniona… Podchodzi do okienka informacji, Boże, jak to wolno idzie! Zanim doczeka swojej kolejki, uprzejmy głos poinformuje wszystkich, że samolot z Nicei przyleci z półgodzinnym opóźnieniem.
Uff. Musi się czegoś napić. Nie, musi się napić dobrej kawy. Wjeżdża ruchomymi schodami na pierwsze piętro. Obrzuca halę odlotów nieuważnym spojrzeniem. Podchodzi do schodów na antresolę i parę stopni wyżej dostrzega… swoją torebkę. Małgorzata? Niemożliwe… A jednak.
– Co ty tu robisz? – pytają jednocześnie.
Alicja bez słowa poddaje się uściskowi przyjaciółki. Szybkie spojrzenie na pobladłą twarz i podbite oczy wystarczy, by zorientować się, że Małgorzata jest równie zmarnowana. Witają się tak, jakby to któraś z nich przyleciała z daleka. Wchodzą do baru, nie oglądając się za siebie, nie mają więc szansy zobaczyć, że na dole trzech przystojnych mężczyzn żegna odlatującą do Londynu doktor Pankiewicz. To oczywiście Aleksander Kranach i nieco zdenerwowani bracia Radczyńscy. Paweł niemal wyrwał przysięgłemu wydruk tłumaczenia dyplomu Oli i prawie na syrenie dowiózł jej papier na lotnisko. Bóg jeden wie, co tu właściwie robi Marcin, ale bladym świtem uparł się jechać na Okęcie. Może dlatego, że nigdy jeszcze nie wypadł z gry wbrew swojej woli i doszedł do wniosku, że tymczasem zaprzyjaźni się z wrogiem.
Aleksander przesuwa nowiutką walizę Oli w smutnym kolorze blue. Tłok w kolejce jest taki, jakby pół Polski postanowiło dzisiaj rozpocząć naukę angielskiego pod Big Benem. Nic więc dziwnego, że ani Ola, ani żaden z jej przyjaciół nie zwraca uwagi na identyczną walizkę, którą dwie osoby dalej przesuwa z rozmachem przystojny czterdziestolatek z fantazyjnie zaczesaną grzywką. To AdamTrompa, mąż Elżbiety, były, a może i aktualny rywal Artura Rusznikowskiego. Ale Małgosia, która właśnie gorączkowo szuka drobnych w barze na górze, nigdy go nie widziała. Może szkoda, że nie wpadła na pomysł, by stworzyć wspólny front z mężem kochanki męża… ale to brzmi!
Adam przesuwa swoją walizkę do odprawy i ziewa przeciągle. Niestety, w gęstniejącym tłoku trudno stwierdzić, czy na pewno jest to nadal jego walizka.
Podekscytowana Ola z całego serca dziękuje Pawłowi. Wczoraj późnym wieczorem zaofiarował się, że załatwi sprawę tłumaczenia, choć równie dobrze mógł to zrobić Aleksander. Ale wtedy mieliby jeszcze mniej czasu dla siebie, a i tak z trudem wyperswadowali pani Pankiewicz pomysł odwożenia córki na lotnisko. Dlatego Ola jest naprawdę wdzięczna, a nawet z rozpędu obdarza dowodami wdzięczności Marcina, który zawsze był przecież mistrzem załapywania się na krzywy ryj.