– Nie odbierasz? – pyta w końcu Małgorzata.
– Przecież jadę. To z pracy.
Przy wjeździe na Ursynów telefon odzywa się ponownie. Tym razem swoim zwykłym sygnałem. Artur wyszarpuje w końcu komórkę z kieszeni, ale tylko po to, by ją wyłączyć.
Z pracy? W niedzielne popołudnie? Ciekawe, myśli Małgorzata. Ciekawe, kto może dawać, czy raczej aż tak nie dawać, satysfakcji Arturowi, że został wyróżniony specjalnym sygnałem?
Mieszkańcy Natolina zdążyli już się przyzwyczaić do widoku zgrzanych lub zziębniętych – w zależności od pory roku – nieszczęśników krążących po okolicy z obłędem w oku. Wszystko dlatego, że zdaniem urzędników bloki wybudowane wzdłuż prawej strony ulicy Braci Wagów stoją przy ulicy Na Uboczu, a te po lewej – dla odmiany – przy ulicy Meander. Od lat stanowi to przyczynę udręk taksówkarzy, listonoszy nowicjuszy, karetek pogotowia, a dzisiaj, od dwóch godzin, Alicji i Wiktora. To już ich drugie podejście. Po pierwszej próbie przez pół godziny reanimowali się w osiedlowej kawiarence.
– Mieszkanie sto jedenaście – sapie Wiktor, zaglądając dla pewności do dowodu osobistego.
– Uff, to na tym piętrze. – Alicja próbuje wyrównać oddech. – Dlaczego nie chciałeś jechać windą?
– Obcy teren – oświadcza Wiktor z miną szpiega Jej Królewskiej Mości. – Nie lubię wind dodaje już normalnym tonem.
Alicja macha ręką.
– Dzwoń, to te drzwi.
– Może zapukam.
– Dzwoń, bo cię zrzucę ze schodów!
Trzaskają drzwi windy. Zza rogu wyłania się Maja, juz w stroju „cywilnym", z babcią, prowadzące wspólnie rower górski.
– W czym mogę pomóc? – pyta matka Artura, widząc dwie obce osoby przepychające się pod drzwiami mieszkania syna.
Maja bez trudu wymija Wiktora i energicznie naciska dzwonek. Drzwi otwiera Artur. Wiktor pokazuje mu z daleka trzymany w ręku dowód osobisty.
– Czy może mi pan powiedzieć…
– Przepraszam – wysuwa się zza niego Alicja. – Przyszliśmy zwrócić zamienioną przez przypadek torebkę.
– Przez przypadek? – Matka Artura włącza się do rozmowy. – A można wiedzieć, jak to się „przez przypadek" zabiera cudzą torebkę?
Wiktor stroszy się niemal urzędowo, na szczęście w drzwiach pojawia się Małgorzata z identyczną torebką w ręce.
– Pani Alicja Kranach? Wejdźcie państwo. Właśnie zastanawialiśmy się…
– No nie wiem – mruczy Wiktor, ale Alicja niezauważalnym ruchem ramienia pcha go do środka.
– Pani Małgorzata Rusznikowska? – podaje rękę z uśmiechem. – Już myślałam, że wszystko się jeszcze bardziej skomplikuje. Jakie to szczęście, że pani miała dowód w torebce!
Trwają przepychanki i wzajemne prezentacje w nieproporcjonalnie obszernym – jak to na Natolinie – przedpokoju. Trzeba przyznać, że matka Artura jest mistrzynią w lotnym przejmowaniu dowodzenia, bo już po chwili całe towarzystwo zostaje usadzone wokół naprędce rozłożonego stołu.
– Wstałam o czwartej rano, żeby zdążyć upiec – matka Artura triumfalnie wynosi z kuchni swoje ciasto.
– Po samym zapachu można poznać wyborną znawczynię przedmiotu.
Wiktor jest uprzedzająco szarmancki. Zachowanie wobec takich dam ma opanowane do perfekcji.
– Proszę skosztować – starsza pani podaje Alicji jeden, Wiktorowi dwa kawałki.
– Widzisz, tak się biedaku nabiegałeś po korcie, a teraz dwa kawałki… – śmieje się półgębkiem Alicja.
– Naprawdę warto – odzywa się milcząca dotychczas Małgorzata. – Mama świetnie gotuje i piecze.
– Artur, mój syn, może liczyć tylko na mnie. – Teściowa czuje się prawdziwą panią sytuacji.
Alicja zerka na Małgorzatę kontemplującą uważnie wzór na lnianym obrusie. Wie doskonale, z jakimi uczuciami musi się teraz zmagać, chociaż Małgorzata nie podnosi oczu na nikogo z gości.
Artur stara się zmienić temat:
– Gdzie państwo gracie?
– Najczęściej w Powsinie. Mój mąż – umarł niedawno – był współwłaścicielem…
– Taka młoda i elegancka pani, a już wdowa – przerywa dramatycznie matka Artura. – Ja też pochowałam męża w tym roku, ale ja starsza od pani jestem z ćwierć wieku.
– Smutne sprawy, a dziś taki miły dzień – ucina Wiktor. -Panno Maju, czy prezenty spełniły oczekiwania?
– Tak, dostałam rower górski.
– Łańcuszek państwu pokaż od babci, złoty – wtrąca teściowa.
– Bardzo ładny. – Alicja przygląda się krzyżykowi z rozczuleniem. – Ja też noszę ten od komunii, a pani?
– Nasza Małgosia ma ojca… no…
– Mamo, daj spokój – przerywa Artur niemal błagalnie.
– …ateistę – kończy Małgorzata. – Nie ma o czym mówić. Nie zanudzajmy państwa historiami rodzinnymi.
– Miałem taki przypadek… – Po solidnej porcji ciasta Wiktor wyraźnie chwycił drugi oddech, ale prawie go nie słychać, bo w gwar rozmowy wdziera się natarczywy dźwięk telefonu.
Artur dosłownie rzuca się szczupakiem przez cały pokój do słuchawki. Reszta przy stole nie przerywa rozmowy, ale oczy i uszy wszystkich skierowane są na Artura. Chyba nawet goście zdziwieni są jego gwałtowną reakcją. Małgorzata siedzi czerwona jak burak. Artur prowadzi rozmowę przyciszonym głosem, ale mimo szumu przy stole do uszu obecnych docierają jej strzępki.
– Tak… przepraszam… panie dyrektorze… musiałem… będę… dziękuję… Na pewno… jeszcze raz… Nie, nic się nie zmieniło… dziękuję…
No tak. Grunt to umieć szybko wyczuć czas, miejsce i audytorium.
Alicja wymienia znaczące spojrzenie z Wiktorem. Artur wraca do stołu jak gdyby nigdy nic. Uśmiecha się jeszcze, ale już dostrzega nieco wymuszone uśmiechy gości i nieruchomą twarz żony.
– Może jeszcze herbatki? – proponuje nerwowo matka Artura.
– Bardzo dziękujemy, ale na nas już czas – odpowiada Alicja uprzejmie. – Dobrze, że moja torebka była u pani, pani Małgosiu. Mogłyśmy się równie dobrze w tym zamieszaniu zamienić jeszcze z tą dziewczyną, która potem czekała na państwa. Chociaż nie, ona chyba nie miała torebki, tylko książkę.
– Tak, ona nie miała torebki. -Teściowa, jak zawsze, jest najlepiej poinformowana.
Alicja wyjmuje wizytówkę i podaje ją Małgorzacie przez stół. Wiem, że właściwie się nie znamy, ale jeśli miałaby pani chec… Czekam na pani telefon. – Widząc jej zaskoczenie, dodaje polgłosem: – Naprawdę radzę zająć się sercem. Własnym sercem.
Port lotniczy senny niedzielą. Samoloty latają ciszej, a oczekujący pochowali się w domach i nakrywają do kolacji. Tylko na Nowy Jork czeka, jak zwykle, cierpliwy tłum zmęczonych krewnych.
Lotnisko imienia Fryderyka Chopina, dawniej Okęcie. Kto by pomyślał! Beznamiętne bary, sterylne toalety. Dekoracja wyjątkowo użyteczna. Dobrze tłumi śmiech i płacz.W takiej scenerii latwiej sprowadzić dramaty do wejścia i wyjścia. Pożegnania i powitania bledną jak rumieńce pod luksusowym podkładem. Gdzie te migotliwe, przyśpieszające bicie serc powieściowe dworce? Szyny jak niknące w dali ludzkie losy, splątane, nierozwiazywalne, namiętne, gorące? Stukot kół nieodwracalnie pieczętujący rozłąki, pożegnania. Czy w plastikowych oknach mogą odbijać się prawdziwe twarze bohaterów?
Zurych prawie pusty. Z Wiednia wysypało się tylko kilku biznesmenów. Aleksander Kranach przeszedł właśnie odprawę celną. Nie rozgląda się, przecież nikt na niego nie czeka. Niedbale pcha swój wózek bagażowy. Właściwie mógłby sam nieść walizkę. Obojętnie mija natrętny tłumek taksówkarzy oferujących swoje usługi. Z kieszeni lnianej marynarki wyjmuje telefon, włącza i odsłuchuje wiadomości. Metodycznie kasuje jedną po drugiej.
Będą tak dzwonili jeszcze ze dwa dni. Potem odpuszczą, zresztą, może nagra nowe powitanie, po polsku? To skutecznie odstraszy potencjalnych klientów. Nic go to nie obchodzi. Przynajmniej dzisiaj. Jest wreszcie w Warszawie. Wreszcie tu dotarł.