Faustus poradził ambasadorowi ubrać się skromnie na tę ekspedycję, żeby nie kłuł oczu swoim wysokim stanowiskiem. W garderobie Menandrosa, pełnej orientalnych wspaniałości, królowały oczywiście szykowne jedwabne szaty, lecz Faustus podsunął mu zwyczajną wełnianą togę, pozbawioną pasków oznaczających rangę. Menandros już wiedział, jak ułożyć na ciele ten ubiór. Maksymilianowi Cezarowi, synowi panującego władcy, przysługiwał purpurowy pasek i haft wykonany złotą nicią, ale i on wybrał dla siebie pospolite odzienie. To samo uczynił Faustus, który był potomkiem cesarza i również miał prawo do purpurowego paska. W podziemiach i tak rzucało się w oczy, że są Rzymianami z wyższych sfer, jednak w mrocznych czeluściach Rzymu przechwalanie się statusem patrycjusza mogło się źle skończyć.
Wybrane przez Hebrajczyka wejście znajdowało się na skraju tętniącej życiem dzielnicy Subury, położonej na wschód od Forum, w obniżeniu terenu między wzgórzami Wiminał i Eskwilin. Tutaj, w okolicy wypełnionej smrodem, brudem i ogłuszającym zgiełkiem, gdzie gmin cisnął się jak trzoda w obskurnych kilkupiętrowych kamienicach, gdzie skrzypiące powozy przebijały się z mozołem wąskimi, krętymi uliczkami — tutaj właśnie około roku 980 cesarz Tytus Galiusz zaczął drążyć podziemne schronienie, w którym obywatele Rzymu mogliby się ukryć, gdyby dzikie zastępy Gotów, podówczas zbierających siły na północy, przerwały rzymską obronę i wdarły się do miasta.
Goci na szczęście zostali rozbici, nim zbliżyli się do stolicy, lecz Tytus Galiusz wybudował pod Suburą rozległą plątaninę korytarzy. Tak on, jak i jego spadkobiercy powiększali ją przez następne dziesięciolecia, na wszystkie strony wypuszczali odnogi, tworząc połączenia z istniejącym labiryntem podziemnych sztolni, tunelów i komór, od tysiąca lat drążonych w różnych częściach miasta. Obecnie podziemia były miastem pod miastem, odrębnym bytem zagnieżdżonym w stęchłych, zawilgłych ciemnościach.
Przed sobą mieli portal Tytusa Galiusza: dwa ozdobne, kamienne łuki, podobne do otwartej paszczy olbrzyma, wzniesione na środku ulicy, gdzie przed wiekami cesarskie służby porządkowe zrównały z ziemią skupisko ruder, by zrobić miejsce dla placu. Wejście do podziemi było na tyle szerokie, że na raz mogły wjechać trzy wozy. W głębiny wiodła pochylnia z wytartej brązowej cegły.
— Oto wasze latarnie — rzekł Danielus. Zapalił je i rozdał. — Pamiętajcie: trzymajcie je wysoko, inaczej zgasną. Na wysokości kolan ciężkie powietrze zdusi płomień.
Gdy wstępowali na pochylnię, na czoło grupy wysforował się Cezar. Faustus szedł obok Greka, Hebrajczyk zamykał tyły. Menandros przeraził się, słysząc, że będą poruszali się pieszo, lecz jazda lektyką, jak wyjaśnił Faustus, byłaby niewygodna w ciasnych przejściach. Musieli również obyć się bez służby. Dowiedziawszy się o tym, Grek wydawał się uszczęśliwiony. Dziś zaprawdę włóczył się wśród biedoty. Pragnął podróżować w Krainie Cieni jak przeciętny rzymianin, żeby dostać się na samo dno świństwa, plugastwa i łajdactwa.
Już o tej wczesnej porze na rampie panował ożywiony ruch. Żwawy, narowisty tłumek przemieszczał się w obu kierunkach. W dole wszystko tonęło w namacalnym wręcz mroku. Faustusowi schodzenie do podziemi zawsze się kojarzyło z zaglądaniem do jamy olbrzymiego potwora. Ponownie ogarnęły go gęste, nieprzejrzane ciemności, wypełnione stęchlizną i korzennymi woniami. Dobrze się czuł w ich objęciach. Ileż to razy u boku Cezara wchodził tędy w poszukiwaniu wyrafinowanych nocnych rozrywek… i ile razy je znalazł!
Już po chwili łowił wzrokiem mdłe, przyduszone płomyki lampek. Słaba poświata odległych pochodni pozwalała mu zajrzeć w długie gardziele poprzecznych korytarzy. Schodzenie w dół wkrótce się skończyło, gdy znaleźli się w przestronnej pieczarze. Prosto w twarz dmuchnęło im cuchnące powietrze, niosące z sobą całą paletę zapachów: dymu, potu, pleśni, zwierzęcej skóry. Wiele się tu działo: długie zagony ludzi i zwierząt pociągowych przetaczały się w najróżniejszych kierunkach. Przed nimi ciągnęła się szeroka aleja, Via Subterranea, a w lewo i prawo strzelało mrowie odgałęzień. Faustus po raz kolejny miał okazję przyjrzeć się znajomym filarom, łukom, przęsłom, okrągłym ścianom z ciemnozłotej cegły, wyciosanym w skale masywnym podporom oraz, w głębi, niezliczonym wnękom. Nagle mrok Krainy Cieni przestał go przytłaczać.
Zerknął ukradkiem na Greka. W miękkich rysach twarzy Menandrosa jaśniał zachwyt. Nozdrza mu drżały, rozchylały się usta. Miał minę maleńkiego dziecka, którego po raz pierwszy zabrano na igrzyska z udziałem gladiatorów. Pod innymi względami, w czwórce mężczyzn, też wydawał się dzieckiem: był drobny i niepozorny przy wyrośniętym Maksymilianie, krępym i pleczystym Danielusie, zwalistym Faustusie.
— A to co? — zapytał Menandros, wskazując ścianę z ogromnym marmurowym reliefem, przedstawiającym czyjeś brodate oblicze. Snop białego światła, wpadający przez jeden z otworów w stropie, przystroił rzeźbioną głowę niezwykłą aureolą.
— Bożek — rzekł z tyłu Danielus ze wzgardliwą nutą. — Przed laty umieścił go tam cesarz. Może pochodzi z twoich stron, może z Syrii. Nazywamy go Jowiszem z Jaskiń. — Hebrajczyk uniósł wysoko latarnię, żeby dodatkowo rozjaśnić pyszny proficlass="underline" olbrzymie przenikliwe oko, wielkie ucho słyszące wszelkie dźwięki, złowieszczo otwarte usta, poskręcaną kamienną brodę, gęstszą od jego własnej. Nad okiem niczego nie było, to samo poniżej brody; ów monumentalny fragment wydawał się niesłychanie stary niczym smętny relikt jakiejś pradawnej, wspaniałej epoki. — Chwała Jowiszowi! — zagrzmiał Danielus i parsknął śmiechem.
Menandros jednak przystanął, żeby przyjrzeć się uważnie imponującej, posępnej twarzy, a także marmurowemu ołtarzowi, wygładzonemu rękami czcicieli, połyskującemu odbitym światłem świec postawionych wzdłuż jego brzegów. W bocznej ścianie ołtarza widniała nisza ze zwęglonymi kośćmi niedawnych ofiar.
Maksymilian, zniecierpliwiony, przynaglił go do marszu władczym gestem.
— To dopiero początek — powiedział. — Przed nami wiele mil drogi.
— No tak, oczywiście — odparł Grek. — Ale tu wszystko jest dla mnie nowe, dziwne…
Gdy przeszli dwieście kroków drogą Via Subterranea, Maksymilian nagle skręcił w lewo, w głąb wijącego się korytarza. Ze ścian wydostawała się chłodna wilgoć w postaci strużek wody, tworzących dołem kałuże. Woń zgnilizny przyprawiała o mdłości.
Był to chyba mniej uczęszczany zakątek. Nie czuło się tu ścisku. Otwory świetlne w stropie rozmieszczono w większych odstępach. W dali rzadziej migały światełka pochodni. Jednakże z ciemności dochodziły jakieś niepokojące głosy, rechotliwe śmiechy, szmer niezrozumiałych szeptów, wesołe pomruki w nieznanych językach, a niekiedy ostry, przeszywający krzyk. Czuło się silny zapach mięsa pieczonego w spowitych dymem paleniskach, duszonych kalafiorów, gorącego pieprznego wywaru, smażonej ryby. To na pozór mroczne i posępne miasto wcale nie było miastem umarłych. Świat w podziemnych kryjówkach szaleńczo tętnił, wręcz kipiał własnym, tajemniczym życiem. Gdziekolwiek spojrzeć, w komorach i pieczarach wykutych w litej skale toczyła się lawina zdarzeń: sprzedawano czarodziejskie receptury i rzucano uroki, prowadzono legalne i lewe interesy, odprawiano obrzędy religijne związane z setką kultów, uprawiano wszelkiego rodzaju rozpustę.
— Gdzie jesteśmy? — zapytał Menandros.
— W grotach Tytusa Galiusza — odpowiedział Cezar. — To jeden z najruchliwszych zakątków. Trudno go opisać, bo dzieje się tu wszystko po trochu. Niejedno można zobaczyć i rzadko to samo dwa razy.
Jak po nitce przechodzili z komory do komory krętą, nisko sklepioną ścieżką. Na czele wciąż maszerował Maksymilian z roziskrzonym spojrzeniem furiata, przy czym nieraz żywszym krokiem, niżby tego chciał Menandros. Faustus i Hebrajczyk podążali bez słowa sprzeciwu. Dobrze znali Cezara. Kiedy zagłębiał się w zawikłane korytarze, wpadał niejako w szał, który gnał go wciąż naprzód i naprzód. Faustus często bywał świadkiem tego wybuchu niespokojnej, drapieżnej żądzy poznawania rzeczy jeszcze niepoznanych — palącej, nienasyconej ciekawości.