– Jasne, czemu nie? – Co prawda nie dopiłam jeszcze poprzedniego, ale sądziłam, że wyluzuje się, jeśli będę mu dotrzymywać kroku w liczbie wychylonych kieliszków. Po martini można wyśpiewać wszystko i płonęłam z ciekawości, czego jeszcze się dowiem, gdy język Derekowi się rozwiąże. Znam ten wyraz twarzy, w której coś oślizgłego i różowego oznacza pociąg do alkoholu. Pogrzebał w kieszonce koszuli i wydobył z niej paczkę papierosów, po czym zapatrzył się na dioramę. Mały mechaniczny Meksykanin znów wspinał się z maczetą na wierzchołek palmy. Derek zapalił papierosa, nie patrząc na niego, i ten gest nabrał jakiegoś innego znaczenia, jakby ignorując papierosa, chronił się przed jego zgubnym wpływem. Należał zapewne do tego typu ludzi, którzy jedzą, oglądając telewizję, i opróżniają szkocką tak, że wygląda to na wychylanie jednego głębszego.
– Jak czuła się Kitty, kiedy ją pan odwiedził? Jak dotąd nic pan nie wspomniał.
– Była… No wie pani, chyba była wytrącona z równowagi tym, że znalazła się w szpitalu, ale powiedziałem jej… powiedziałem: „Posłuchaj, dziecko. Musisz po prostu odzyskać formę”. – Derek ukazał teraz osobowość rodzica, z czym również czuł się niezręcznie.
– Glen nie ma dla niej wiele współczucia – zauważyłam.
– Zgadza się. Nie mogę jej za to obwiniać, z drugiej strony Kitty przechodzi ciężkie chwile i Glen chyba nie zdaje sobie sprawy, jak to się może dla dziewczyny skończyć. Bobby’emu zapewniono wszelką pomoc, jaką można kupić za pieniądze. Musiało mu się udać. Powiem pani, co mnie dręczy. Jeśli Bobby coś przeskrobie, natychmiast otrzymuje rozgrzeszenie. Gdy jednak Kitty nabroi, mamy zbrodnię stulecia. Bobby nawalił. Niech się pani nie oszukuje. Ale gdy to on wywinie jakiś numer, Glen zawsze znajdzie jakieś racjonalne wytłumaczenie jego zachowania. Rozumie mnie pani?
Wzruszyłam ramionami wymijająco.
– Nie wiem przecież, co takiego zrobił.
Barman podał drinki i Derek napił się w taki sposób, w jaki robią to kiperzy. Skinął z aprobatą i ostrożnie odstawił kieliszek na środek koktajlowej serwetki. Otarł dłonią kąciki ust. Ruszał się coraz płynniej, jego oczy zaczynały pląsać w oczodołach, niby kulki w oleju. Kitty zaprawiła się z pewnością w ten sam sposób, tyle że prochami, a nie dżinem.
Barman wyciągnął z lodówki dwa piwa i przesunął się do drugiego końca baru, by obsłużyć klienta.
Derek zniżył głos.
– To tylko między tobą a mną – powiedział. – Dzieciaka wymieniono dwa razy przy okazji stłuczek spowodowanych jazdą po pijaku, do tego jakiś rok temu potrącił dziewczynkę. Glen traktuje to jak młodzieńcze ekscesy – chłopcy zawsze będą chłopcami i podobne bzdety – ale niech tylko Kitty przekroczy linię, a piekło się wali na głowę.
Zaczynałam dostrzegać, dlaczego Bobby sądził, że ich małżeństwo nie przetrwa. Toczyła się ostra gra, rodzice na rodziców w półfinałach. Wycofując się na neutralny grunt, Derek posłał mi uśmiech, który miał mnie oczarować.
– A więc jak się pani zabierze do tej sprawy? – spytał.
– Jeszcze nie wiem. Zwykle trochę węszę, poznaję tło zdarzeń, odnajduję nić i zdążam po niej do kłębka. – Obserwowałam, jak przytakuje z uwagą, chociaż nie powiedziałam nic istotnego.
– No cóż, życzę szczęścia. Bobby to dobry dzieciak, ale w tym jest coś więcej, niż z pozoru wygląda – rzekł z porozumiewawczym spojrzeniem. Nie zlewał słów, ale spółgłoski nabrały miękkości. Uroczy uśmieszek zadrgał znów na jego ustach przy tej chytrej uwadze. Całym zachowaniem dawał do zrozumienia, że mógłby wyjawić niejedno, lecz powstrzymuje go dyskrecja. Nie traktowałam go poważnie. Wykonywał jakieś manewry, nie zdając sobie sprawy, że można w nim czytać jak w otwartej księdze. Umoczyłam usta w winie, zastanawiając się, czy jeszcze zdołam coś z mego rozmówcy wyciągnąć.
Derek spojrzał na zegarek.
– Lepiej, jak już wrócę. Czas stanąć oko w oko z lwem. – Wychylił resztkę martini i zsunął się ze stołka. Wyciągnął portfel i przewertował kilka warstw banknotów, aż znalazł piątkę i dziesiątkę, które położył na kontuarze.
– Glen będzie wściekła?
Uśmiechnął się do siebie, jakby rozważał różne odpowiedzi.
– Ostatnimi dniami Glen wścieka się na okrągło. Piekielne urodziny, to mogę powiedzieć.
– Może za rok będzie lepiej. Dzięki za drinki.
– Dzięki, że wpadła tu pani ze mną. Doceniam pani troskę. Jeśli tylko mogę w czymś pomóc, proszę dać znać.
Wróciliśmy do mojego samochodu i tam się pożegnaliśmy. Śledziłam we wstecznym lusterku, jak idzie spokojnie w stronę parkingu dla odwiedzających po drugiej stronie szpitala. Podejrzewałam, że raczej musi się starać iść prosto. Siedzieliśmy w „The Plantación” ledwie pół godziny, a już zdołał wychylić dwa martini. Zapaliłam silnik i zawróciłam o sto osiemdziesiąt stopni, podjeżdżając do niego.
– A może pana podwieźć?
– Dam sobie radę – odparł.
Stał przez chwilę, jego ciało kołysało się lekko, odczytałam wiadomość, jaką przesyłał jego ośrodkowy system nerwowy. Spojrzał z ukosa, zmarszczył brwi, po czym wsiadł do mojego samochodu i zatrzasnął drzwi.
– Mam problem, racja?
– Racja – odpowiedziałam.
ROZDZIAŁ 7
Gdy dotarłam do biura o dziewiątej rano, okazało się, że prawnik Bobby’ego przesłał kopie raportu z miejsca wypadku razem z protokołami z przeprowadzonego dochodzenia i licznymi kolorowymi fotografiami formatu osiem na dziesięć cali, które z nadmierną szczegółowością ukazywały, jak doszczętnie zdruzgotany został samochód Bobby’ego i jak martwy był w rezultacie tego Rick. Jego zmasakrowane ciało odnaleziono w połowie wysokości zbocza. Skrzywiłam się na ten widok, jakby oślepiono mnie jasnym snopem światła, i zadrżałam. Z trudem zapanowałam nad sobą, by beznamiętnie przyjrzeć się detalom. W przedziwny sposób flesz policyjnego fotografa oświetlił surową ciemność nocy, przez co ta śmierć zdawała się krzyczeć, jak w niskobudżetowym horrorze, gdy chce się nadrobić braki scenariusza. Przeglądałam serię zdjęć, dopóki nie natknęłam się na te przedstawiające samo miejsce wypadku.
Porsche Bobby’ego zdmuchnął spory fragment balustrady ochronnej, ściął karłowaty dąb u jego podstawy, poharatał głazy i wyciął w zaroślach długi szlak, najwidoczniej koziołkując przy tym pięć lub sześć razy, nim spoczął na dnie wąwozu w potrzaskanej masie pogiętych blach i rozbitych szyb. Auto sfotografowano ze wszystkich stron, z przodu i z tyłu, pokazując jego pozycję względem różnych znaków charakterystycznych terenu. Znalazłam też zbliżenie Bobby’ego, nim załoga ambulansu wyciągnęła go z wraku.
– A niech to cholera. – Odetchnęłam. Odłożyłam na moment cały plik, zasłaniając dłonią oczy. Jeszcze nie zdążyłam wypić kawy, a już oglądałam ludzkie ciała wybebeszone na skutek zderzenia.
Otworzyłam oszklone drzwi i wyszłam na balkon, by zaczerpnąć nieco świeżego powietrza. Pode mną, spokojna i cicha, biegła droga stanowa. Natężenie ruchu było niewielkie i piesi przestrzegali przepisów, jakby grali w filmie instruktażowym dla dzieci z podstawówek, dotyczącym zachowania na ulicach miasta. Obserwowałam wszystkich tych zdrowych ludzi, jak spacerują tam i z powrotem ze sprawnymi kończynami i ciałem nie oderwanym od kości. Słońce świeciło, a palm nie poruszało nawet najlżejsze muśnięcie wiatru. Wszystko wyglądało zwyczajnie, ale jedynie na razie i w zasięgu mojego wzroku. Śmierć może wyskoczyć w każdej chwili, jak pajac na sprężynie z pudełka, szczerzący zęby w szerokim, krwawym uśmiechu.