Tam gdzie droga schodzi z wierzchołka, otwiera się cała dolina, wzgórza cofają się półkoliście, jak okiem sięgnąć, przechodząc w lawendowe góry wpasowane w błękit nieba. W sierpniowym skwarze bezgłośnie drgało powietrze. Ta rozległa i prymitywna kraina musiała tak wyglądać od tysiąca lat. W oddali dęby wirginijskie urozmaicały krajobraz, ciemne, włochate i przygarbione, niczym bizony. Od miesięcy nie padało i kolory były pastelowe, blade, rozmyte.
Bliżej nas droga spadała do zdradzieckiego kanionu, który mógł stać się miejscem śmierci Bobby’ego dziewięć miesięcy temu. Wymieniono całą metalową barierę, ale tam, gdzie zaczynał się most, wciąż brakowało kawałka betonu.
– Ten drugi samochód zaczął w nas walić, gdy tylko minęliśmy grzbiet góry – powiedział.
Sądziłam, że będzie mówił dalej, zatem czekałam.
Gdy spacerował, żwir zgrzytał pod jego butami. Kiedy spoglądał w dół zbocza, był wyraźnie roztrzęsiony. Zerknęłam przez ramię na kilka przejeżdżających samochodów. Nikt na nas nie zwracał najmniejszej uwagi.
Obserwowałam całą scenę, aż mój wzrok spoczął na jednym z porysowanych głazów, które widziałam na zdjęciu, a potem na smutnym, poszarpanym kikucie w miejscu, gdzie ścięte zostało karłowate drzewo. Wiedziałam, że policja z Santa Teresa oczyściła teren z wszelkich szczątków, więc nie było potrzeby wyciągania lupy czy myszkowania na czworakach w poszukiwaniu nitek pozostawionych gdzieś pod krzakami.
– Czy otarłaś się już kiedyś o śmierć? – Bobby zwrócił się do mnie.
– Tak.
– Pamiętam, jak myślałem: To koniec, już po mnie. Potem straciłem przytomność. Czułem się jak roślina, którą wyrywają z korzeniami. Frunąłem. – Na chwilę przerwał. – A potem przeniknął mnie chłód i wszystko mnie bolało, ludzie coś mówili, ale nie rozumiałem ani słowa. Tak przez dwa tygodnie było w szpitalu. Od tamtej pory zastanawiam się, czy tak właśnie czują się noworodki. Czy są podobnie oszołomione i zdezorientowane. Bezbronne. Tak ciężko musiałem walczyć, by nie tracić kontaktu ze światem. By zapuścić nowe korzenie. Wiedziałem, że mam wybór. Byłem słabo zakotwiczony, słabo uwiązany, czułem lekkość, z jaką mógłbym się puścić, poszybować jak balon, pożeglować w dal.
– Ale się trzymasz.
– A jakże, tak chciała moja matka. Za każdym razem, gdy otwierałem oczy, widziałem jej twarz. A gdy zamykałem oczy, słyszałem jej głos. Mówiła: „Uda się nam, Bobby. Uda się nam, tobie i mnie”.
Powtórnie się zamyślił. Jezu, jak dobrze jest mieć matkę, która kocha w ten sposób, przeleciało mi przez głowę. Moi rodzice zginęli, kiedy miałam pięć lat, w koszmarnym wypadku drogowym. Wybraliśmy się na niedzielną wycieczkę i jechaliśmy w stronę Lompoc, gdy olbrzymi głaz stoczył się z góry i rąbnął w przednią szybę. Ojciec zginął na miejscu i rozbiliśmy się. Ja siedziałam z tyłu i przy zderzeniu poleciałam na podłogę, przygniotła mnie pogięta karoseria. Matka nie straciła przytomności, jęczała i płakała, ostatecznie zamilkła na chwilę tak długą, że wydawało mi się, iż trwała wiecznie. Upłynęły godziny, nim wydobyli mnie z wraku, gdzie leżałam uwięziona wraz z zabitymi, których kochałam, a którzy odeszli na zawsze. Potem wychowywała mnie kochająca bez reszty poważna ciotka, która starała się ze wszystkich sił, lecz z powodu swej rzeczowości nie zdołała wykarmić jakiejś mojej części.
W Bobby’ego wlano tyle miłości, że zdołał wydostać się z grobu. Czułam się nieswojo, bo kiedy on był taki pokiereszowany, ja mu zazdrościłam, przez co łzy napłynęły mi do oczu. Wydałam z siebie zduszony śmiech, a on spojrzał na mnie zdziwiony.
Wyciągnęłam chusteczkę i wytarłam nos.
– Właśnie zdałam sobie sprawę, jak bardzo ci zazdroszczę – powiedziałam.
Uśmiechnął się żałośnie.
– A to dobre.
Wróciliśmy do samochodu. Nie nastąpiło żadne olśnienie, żadne nagłe przypomnienie zapomnianych faktów, ale ujrzałam wąwóz, do którego wpadł, i zacieśniła się więź między nami.
– Czy przyjeżdżałeś tu od czasu wypadku?
– Nie. Brakowało mi odwagi, a nikt mi tego nie doradzał. Na samą myśl o tym oblewał mnie zimny pot.
Ruszyłam.
– Masz ochotę na piwo?
– Masz ochotę na burbona na skałach? Pojechaliśmy do „Stage Coach Tavern”, tuż przy zjeździe z głównej drogi, gdzie przegadaliśmy resztę popołudnia.
ROZDZIAŁ 8
Gdy o piątej podrzuciłam go pod dom, zawahał się zaraz po wyjściu z samochodu, podobnie jak niegdyś: z ręką na klamce, spoglądając na mnie siedzącą w środku.
– Wiesz, co mi się w tobie podoba? – spytał.
– Co?
– Kiedy jestem z tobą, nie czuję się taki skrępowany, połamany czy brzydki. Nie wiem, jak ty to robisz, ale to miłe.
Patrzyłam na niego przez chwilę, sama czując się dziwnie skrępowana.
– Powiem ci. Przypominasz mi prezent urodzinowy, który ktoś mi przysłał pocztą. Papier rozerwano, a pudełko uszkodzono, lecz i tak w środku znajduje się coś niesamowitego. Świetnie się czuję w twoim towarzystwie.
Uśmiech pojawił się na jego ustach i szybko zniknął. Zerknął na dom, a potem znowu na mnie. Miał jeszcze coś na końcu języka, ale czuł się zbyt zażenowany, aby to wyjawić.
– Co tam? – chciałam go ośmielić.
Przekrzywił głowę i dostrzegłam w jego spojrzeniu znajomą iskrę.
– Gdybym był okay… Gdybym był w jednym kawałku, czy nie zastanowiłabyś się nad związkiem ze mną? Mam na myśli układ męsko-damski.
– Chcesz poznać prawdę?
– Jeśli będzie mi schlebiać.
Zaśmiałam się.
– Prawda jest taka, że gdybym natknęła się na ciebie przed wypadkiem, byłabym onieśmielona. Jesteś nazbyt przystojny, zbyt bogaty, no i zbyt młody. Więc muszę przyznać, że nie. Gdybyś był w jednym kawałku, jak sam to ująłeś, prawdopodobnie w ogóle bym cię nie poznała. Tak naprawdę nie jesteś w moim typie, wiesz?
– A jaki jest twój typ?
– Jeszcze go nie określiłam.
Patrzył na mnie przez minutę z żartobliwym uśmiechem na ustach.
– Nie powiesz mi po prostu, co ci chodzi po głowie? – spytałam.
– Jak ty to robisz, że odwracasz kota ogonem i sprawiasz, że czuję się dobrze z moją deformacją?
– O Boże, ty nie jesteś zdeformowany. Ale teraz dajmy temu spokój! Pogadam z tobą później.
Uśmiechnął się i zatrzasnął drzwi auta, odsuwając się, bym mogła wykręcić i wyjechać drugą stroną podjazdu.
Wróciłam do siebie kwadrans po piątej. Nie było jeszcze późno na krótką przebieżkę, choć zastanawiałam się, czy to mądry pomysł. Bobby i ja spędziliśmy większą część dnia na piciu piwa, burbona i kiepskiego chablis, na żuciu bezmięsnych żeberek z grilla i chleba tak twardego, że niejedna sztuczna szczęka padłaby w konfrontacji z jego skórką. Tak naprawdę miałam większą ochotę na drzemkę niż na jogging, pomyślałam jednak, że trochę samodyscypliny dobrze mi zrobi.
Przebrałam się więc w strój do biegania i pokonałam trzy mile, w tym samym czasie gimnastykując umysł poprzez rozmyślanie nad wszystkimi faktami dotyczącymi obecnej sprawy. Wydawała mi się nieco zagmatwana i nie bardzo wiedziałam, z której strony się do niej zabrać. Pomyślałam, że dobrze będzie zajrzeć do doktora Frakera na oddział patologii u Świętego Terry’ego, może przy okazji odwiedzić Kitty, potem zagłębić się w rubryki zgonów miejscowych gazet i przekopać z mozołem przez lokalne wiadomości poprzedzające wypadek, by sprawdzić, co się w owym czasie działo. Może jakieś wydarzenie, głośne wówczas, uzasadni twierdzenie Bobby’ego, że ktoś chciał go zamordować.