O siódmej wpadłam do Rosie na kieliszek wina. Odczuwałam niepokój i trapiła mnie myśl, że Bobby mógł poruszyć tryby jakiejś nieznanej machiny. Fajnie jest z kimś się kolegować, spędzić popołudnie w dobrym towarzystwie, mieć kogoś, którego twarz pragnie się zobaczyć. Miałam wątpliwości, do jakiej kategorii zaliczyć nasz związek. Moje uczucie do niego nie było w żadnym wypadku macierzyńskie. Może siostrzane. Wydawał się dobrym przyjacielem i miał w sobie wiele uroku. Był zabawny, a przebywanie z nim przynosiło ukojenie. Od tak dawna czułam się samotna, że urzekał mnie związek jakiegokolwiek typu.
Odebrałam z kontuaru kieliszek wina i usiadłam w boksie z tyłu, skąd miałam oko na wszystko. Jak na wtorkowy wieczór zebrał się ożywiony tłumek, to znaczy dwóch facetów spierających się cicho przy barze i starsza para z sąsiedztwa, dzieląca się wielką paterą naleśników nadziewanych szynką. Rosie opierała się o bar, trzymając papierosa w ustach, a dym dryfował wokół jej głowy, tworząc halo z nikotyny i sprayu do włosów. To apodyktyczna Węgierka po sześćdziesiątce, uwielbiająca hawajskie kwieciste sukienki i ufarbowane na kasztan loki, które rozdziela pośrodku i układa we właściwym miejscu za pomocą sprayów, dostępnych w każdym sklepie, odkąd ule na głowach wyszły z mody w 1966 roku. Rosie ma długi nos, słabo zarysowaną górną wargę i oczy, które zwęża do cienkich, podejrzliwych kresek. Jest niska, korpulentna i uparta. Lubi wydymać wargi, co w jej wieku jest nieco śmieszne, lecz skuteczne. Aż tak bardzo nie przepadam za nią, ale nigdy nie przestaje mnie fascynować.
Jej lokal cechuje ten sam surowy, a jednocześnie dziwaczny wystrój. Barek rozciąga się wzdłuż lewej ściany, rozpięto nad nim wypchanego marlina, co do którego mam wątpliwości, czy kiedykolwiek był żywy. Na drugim końcu barku ustawiono wielki kolorowy odbiornik telewizyjny, z wyłączonym dźwiękiem: obrazy pląsają niczym transmisje z innej planety, gdzie życie jest bardziej rozedrgane i szalone. W pomieszczeniu zawsze czuć piwo, dym papierosów i tłuszcz do smażenia, który należało wylać tydzień wcześniej. Pośrodku znajduje się sześć lub siedem stolików, otoczonych chromowanymi krzesłami z plastikowymi oparciami, pochodzącymi zapewne z czyjejś jadalni z lat czterdziestych. Osiem boksów wzdłuż prawej ściany zbudowano ze sklejki polakierowanej na orzechowe i zdobionej niegustownymi nacięciami, których prymitywni autorzy musieli popisywać się również w damskich ubikacjach. Możliwe, że Rosie nie zna wystarczająco dobrze angielskiego, by wyłuskać prawdziwe znaczenie z tych przy głupich sloganów. Z drugiej strony niewykluczone, że odzwierciedlają jej sentymenty. Ciężko wyczuć.
Spojrzawszy na nią, odkryłam, że siedzi nieruchomo wyprostowana jak strzała i zezuje w stronę wejścia. Podążyłam za jej wzrokiem. Właśnie wszedł Henry wraz ze swą nową partnerką, Lilą Sams. Najwidoczniej antenki Rosie wysunęły się automatycznie, co upodobniło ją do Mojego Ulubionego Marsjanina w kobiecym przebraniu. Henry znalazł stolik sprawiający wrażenie umiarkowanie czystego i wysunął krzesło. Lila usiadła i swą wielką, plastikową torebkę położyła na biodrze, jak pieska. Nosiła jaskrawą, bawełnianą sukienkę z chwytliwym nadrukiem przedstawiającym szkarłatne maki na niebieskim tle, jej fryzura wyglądała, jakby tego popołudnia opuściła salon piękności. Henry usiadł, zezując do tyłu na boks, o którym wiedział, że ja go zwykle zajmuję. Pokiwałam mu małym palcem, na co on odpowiedział podobnie. Lila przekręciła głowę w moim kierunku i obdarzyła mnie uśmiechem tyle czarującym, ile fałszywym.
Rosie tymczasem odłożyła popołudniówkę, wstała ze stołka i prześlizgnęła się za barem niczym rekin. Mogłam jedynie przypuszczać, że spotkała Lilę już wcześniej. Patrzyłam z zaciekawieniem. To może okazać się równie zajmujące, jak „Godzilla kontra Bambi” w lokalnym kinie. Z mojego punktu widokowego całe zajście przypominało pantomimę.
Rosie wyciągnęła bloczek, by wypisać na nim zamówienie. Stała i gapiła się na Henry’ego; zupełnie tak samo traktuje mnie, gdy przychodzę z przyjacielem. Rosie nie rozmawia z nieznajomymi. Nie patrzy w oczy nikomu, kto nie przebywał z nią już od jakiegoś czasu. Tym bardziej dotyczy to kobiet. Lila była niezmiernie podekscytowana. Henry po naradzie zamówił dla obojga. Doszło z tego powodu do jakiejś scysji. Wywnioskowałam, że Lila zażyczyła sobie czegoś, co nie pasuje do wyobrażenia Rosie o wyszukanej węgierskiej kuchni. Może Lila chciała, żeby nie dodawano papryki albo żeby coś upieczono, a nie usmażono. Lila sprawiała wrażenie tego typu kobiety, która przestrzega wielu żywieniowych tabu. Rosie przestrzegała tylko jednego. Jesz to, co podają, albo idziesz gdzie indziej. Lila najwidoczniej nie mogła uwierzyć, że nie chcą jej obsłużyć. Rozległy się piskliwe i kłótliwe głosy, wszystkie należące do Lili. Rosie nie odezwała się ani słowem. To był jej lokal. Mogła zrobić wszystko, na co miała ochotę. Dwóch mężczyzn, sprzeczających się przy barze na temat polityki, odwróciło głowy, by przypatrywać się widowisku. Para spożywająca sonkas palacsintas znieruchomiała równocześnie z widelcami uniesionymi do ust.
Lila odepchnęła z hałasem krzesło. Przez chwilę myślałam, że zamierza uderzyć Rosie torebką. Zamiast tego wygłosiła coś, co wyglądało na uszczypliwą uwagę, i razem z Henrym uczepionym do pleców pomaszerowała w stronę drzwi. Rosie pozostała niewzruszona, uśmiechała się tajemniczo jak kot, gdy śni o myszach. Pięcioro klientów uciszyło się natychmiast, pogrążając się we własnych myślach, bo mogła dobrać się do każdego.
Upłynęło dwadzieścia minut, zanim Rosie znalazła wymówkę, by ruszyć w moją stronę. Mój kieliszek stał pusty i z niesłychaną gracją szła, by mi go napełnić. Postawiła na blacie drugi kieliszek, po czym zgrabnie wślizgnęła się na miejsce i splotła przed sobą dłonie. Zachowuje się w ten sposób, gdy zależy jej na czyjejś uwadze lub gdy się ją niedostatecznie pochwaliło za jakieś kulinarne osiągnięcie.
– Widzę, że sobie z nią poradziłaś – zauważyłam.
– To wredna baba. Potwór. Raz już tu wpadła i nie przypadła mi do gustu. Henry musiał zwariować, że przyprowadził tu tę lafiryndę. Co to za jedna?
Wzruszyłam ramionami.
– Posłuchaj, wiem jedynie, że nazywa się Lila Sams. Wynajmuje pokój u pani Lowenstein. Zauroczyła czymś Henry’ego.
– Już ja ją zauroczę, jeśli tu jeszcze zajrzy! Robi śmieszne miny. – Rosie skrzywiła twarz, imitując uśmiech Lili, co mnie bardzo rozweseliło. Rosie na ogół nie grzeszy poczuciem humoru i nie miałam pojęcia, że jej zmysł obserwacji jest tak wyczulony, nie wspominając o mimicznym talencie. Oczywiście, była śmiertelnie poważna. Przybrała na powrót swą zwyczajną minę.
– Czego w ogóle ona od niego chce?
– Skąd to przypuszczenie, że chce czegokolwiek? Może interesuje ich wzajemne towarzystwo? Henry jest bardzo przystojny, jeśli już o to pytasz.
– Wcale nie pytam! Henry jest przystojny. To także fajny kumpel. Dlaczego więc szuka towarzystwa tej żmii?
– Jak mówią, Rosie, są gusta i guściki. Może ma zalety, których nie widać na pierwszy rzut oka?
– O, nie. Nie ona. Porozmawiam z panią Lowenstein. Co ją napadło, żeby wynajmować mieszkanie kobiecie tego pokroju?
Sama się nad tym głowię w drodze do domu. Pani Lowenstein jest wdową, zarządzającą znaczną posiadłością w sąsiedztwie. Trudno uwierzyć, by potrzebowała pieniędzy, i zżerała mnie ciekawość, w jaki sposób Lila Sams zawitała w jej progi.
Po dotarciu do domu spostrzegłam, że w kuchni Henry’ego pali się światło, doleciał mnie też stłumiony głos Lili, piskliwy i udręczony. Konfrontacja z Rosie najwyraźniej wytrąciła ją z równowagi i na nic się zdawały wszelkie słowa pociechy Henry’ego. Otworzyłam drzwi i weszłam do środka, skutecznie odgradzając się od hałasu.