Выбрать главу

Przez pół godziny czytałam – sześć podniecających rozdziałów z książki o włamaniu i kradzieży – po czym wcześnie położyłam się spać, naciągając kołdrę pod szyję. Zgasiłam światło i przez jakiś czas leżałam w ciemności. Mogłabym przysiąc, że słyszę odległy, wznoszący się i opadający pisk Lili, krążący wokół mego ucha niczym natrętny komar. Nie potrafiłam rozróżnić słów, lecz ton mówił sam za siebie… Swarliwy i rozdrażniony. Może Henry zrozumie, że nie jest taka miła, na jaką wygląda. A może nie. Zawsze mnie dziwi, jakich głupców robią z siebie mężczyźni i kobiety w poszukiwaniu seksu.

Zbudziłam się o siódmej. Czytając gazetę, wypiłam filiżankę kawy, po czym wybrałam się do Santa Teresa Fitness na środowy wycisk. Czułam, że mam krzepę, a dwa dni joggingu sprawiły, że nogi przyjemnie mnie bolały. Ranek był przejrzysty, jeszcze nie upalny, niebo czyste niczym świeże płótno rozpięte na sztalugach. Parking przy sali gimnastycznej niemal się wypełnił, a ja wcisnęłam się na ostatnie wolne miejsce. Zauważyłam samochód Bobby’ego dwa miejsca dalej i uśmiechnęłam się; niecierpliwiłam się, by go zobaczyć.

Sala była zadziwiająco pełna, jak na środek tygodnia, dostrzegłam pięciu czy sześciu facetów ważących zapewne po dwieście osiemdziesiąt sześć funtów, podnosili ciężary, dwie kobiety w trykotach na sprzęcie Nautilusa, prócz nich trenera instruującego młodą aktorkę, której tyłek rozlewał się niczym wolno topiąca się parafina. Wypatrzyłam Bobby’ego, wykonywał podciągnięcia na ławce na maszynie Universala, blisko przeciwległej ściany. Musiał już być tam od jakiegoś czasu, gdyż jego podkoszulek ociekał potem, a jasne włosy zebrały się w mokre kosmyki. Nie chciałam mu przeszkadzać, więc włożyłam swoją torbę do skrytki i sama przeszłam do rzeczy.

Rozpoczęłam ćwiczenia kilkoma zgięciami bicepsa, używając hantli niemal o zerowej wadze, zaczynałam koncentrować się w trakcie rozgrzewki. Znałam już swój cykl ćwiczeń i musiałam zwalczyć pewną narastającą niecierpliwość. Nie należę do osób dobrze znoszących żmudną pracę. Lubię, gdy cel jest blisko, gdy do niego docieram, ale nie wędrówkę. Powtarzające się czynności każą mi się buntować. Sama nie wiem, dlaczego wytrzymuję ten codzienny jogging. Przeszłam następnie do ćwiczeń nadgarstka, w myślach przeskakując do następnych punktów programu, pragnąc być już u jego końca, a nie dopiero po dwóch ćwiczeniach. Może zjem z Bobbym lunch o trzeciej, jeśli będzie miał wolną chwilę?

Usłyszałam brzęk, potem uderzenie i dostrzegłam, że Bobby stracił równowagę i potknął się o stertę pięciofuntowych talerzy. Nie pokaleczył się rzecz jasna, lecz chyba po raz pierwszy spostrzegł mój wzrok i się zawstydził. Płonął rumieńcem, próbując wstać. Jeden z facetów z sąsiedniego przyrządu przechylił się niedbale i mu pomógł. Z zażenowaniem odzyskał równowagę, machnięciem dłoni rezygnując z dalszej pomocy. Z zawziętą miną pokuśtykał do urządzenia, gdzie mógł ćwiczyć nogi. Ja ćwiczyłam swoje, jakbym niczego nie zauważyła, lecz dyskretnie obserwowałam jego zachowanie. Nawet z tej odległości widziałam, że jest w kiepskim nastroju i twarz ma posępną. Niektórzy obrzucili go spojrzeniami, które pod zasłoną ciekawości chciały ukryć litość. Wytarł podbródek i skoncentrował się na własnej osobie. Nagle jego lewą nogę ogarnęły jakieś skurcze i sfrustrowany zacisnął rękę na kolanie. Noga wydawała się żywym stworzeniem, podskakującym wytrwale, nie dającym się okiełznać. Bobby stękał, okładając w złości własne ciało, jakby chciał je poskromić pięścią. Walczyłam z impulsem, każącym mi doń podejść; wiedziałam, że to by tylko pogorszyło sprawę. Nadwerężył mięśnie i jego ciało drżało z przemęczenia. Zupełnie nagle, tak jak się pojawił, skurcz zaczął ustępować. Bobby przetarł oczy i nisko zwiesił głowę. Gdy tylko poczuł, że może już iść, chwycił ręcznik i ruszył w stronę szatni, pomijając resztę programu.

Pędem zaliczyłam ćwiczenia, które mi zostały, i wzięłam szybki prysznic. Spodziewałam się, że nie spotkam już jego auta, lecz wciąż stało zaparkowane w miejscu, gdzie je uprzednio wypatrzyłam. Bobby siedział z dłońmi zarzuconymi na kierownicę, głowę opuścił na ręce, ramiona mu drgały, gdy szlochał sucho i spazmatycznie. Wahałam się przez chwilę, potem jednak zbliżyłam się do samochodu po stronie pasażera. Wsiadłam, zamknęłam drzwi i siedziałam, póki nie ochłonął. Nie miałam dla niego żadnych słów pociechy. Nic nie mogłam zrobić. Nie wiedziałam, jak podejść do jego bólu, do jego rozpaczy. Miałam jedynie nadzieję, że dzięki mojej obecności zrozumie, że nie jest mi obojętny.

Jego stan ulegał stopniowej poprawie, a kiedy było już po wszystkim, osuszył oczy ręcznikiem i wytarł nos, odwracając twarz w drugą stronę.

– Masz ochotę na kawę?

Potrząsnął głową.

– Zostaw mnie w spokoju, zgoda? – powiedział.

– Mam czas – nalegałam.

– Może później zadzwonię.

– W porządku. Załatwię kilka spraw i może zdzwonimy się po południu. Czy potrzeba ci czegoś?

– Nie – odparł przygnębionym tonem, popadł w apatię.

– Bobby…

– Nie! Kurwa, nie możesz odejść i zostawić mnie w spokoju? Nie potrzebuję twojej pomocy!

Otworzyłam drzwi.

– Skontaktuję się z tobą później – powiedziałam. – Trzymaj się.

Sięgnął do klamki i zatrzasnął drzwi. Zapalił z rykiem silnik, a ja się odsunęłam. Wycofał z piskiem opon i jak rakieta wystrzelił z parkingu, nie patrząc za siebie.

Więcej go nie widziałam.

ROZDZIAŁ 9

Oddział Patologii Świętego Terry’ego mieści się w piwnicach, w sercu labiryntu niewielkich gabinetów. We wszystkie strony odchodzą mile korytarzy, łączących oddziały niemedyczne, którym powierzono dozór nad funkcjonowaniem całej instytucji: brygady remontujące, sprzątające, inżynierskie, operatorów urządzeń. Podczas gdy wyższe piętra noszą ślady renowacji i gustownego wykończenia, podziemna dekoracja ogranicza się do brązowych, winylowych płytek i olejnej farby koloru politurowanych kości. Powietrze jest tu gorące i zatęchłe, niektóre z uchylonych drzwi ukazują przebłyski jakiejś złowieszczej maszynerii i przewodów elektrycznych, wielkich niczym rury kanalizacyjne.

Tego dnia strumień ludzi przesuwał się monotonnie, złożony z osobników w szpitalnych uniformach, bladych, obojętnych i – jak przystało na mieszkańców podziemnego miasta – spragnionych światła słonecznego. Sam oddział patologii stanowił przyjemny kontrast: obszerny, dobrze oświetlony, w kolorach granatowym i szarym, z pięćdziesięcioma lub sześćdziesięcioma laborantami, pracującymi nad uporządkowaniem próbek krwi, kości i tkanki, które donoszono z góry. Aparatura komputerowa zdawała się klekotać, brzęczeć i buczeć: jej wydajność poprawiała armia ekspertów. Hałas wytłumiono, pikanie telefonów nie brzmiało natarczywie. Nawet maszyny do pisania pracowały cicho, dyskretnie uwieczniając sekrety ludzkiego zdrowia. Wszędzie panował ład, profesjonalizm i spokój, dlatego odnosiło się wrażenie, że przynajmniej tutaj kontrolowano ból i napór choroby. Śmierć trzymano na wodzy, mierzono ją, kalibrowano i analizowano. A jeśli odnosiła zwycięstwo, ten sam pluton specjalistów dokonywał sekcji i wynikami karmił aparaturę. Papier wylewał się szerokim chodnikiem, wykładanym hieroglifami. Przez chwilę stałam w drzwiach, oszołomiona całą tą scenerią. Napotkałam tu mikroskopowych detektywów, ścigających zabójców innej kategorii niż ci, którymi ja się zajmuję.