– W czym mogę pomóc?
Spojrzałam na recepcjonistkę, która mnie obserwowała.
– Szukam doktora Frakera. Czy go zastałam?
– Chyba tak. W dół tą alejką do pierwszego zakrętu w lewo, potem znowu w lewo, a tam się już pani zapyta.
Znalazłam go w pomieszczeniu modułowym, zastawionym półkami pełnymi książek, wyposażonym w biurko, krzesło na kółkach, rośliny i grafikę. Przechylał się na krześle, stopy opierając na skraju biurka i kartkując podręcznik medycyny o rozmiarach „Oxford English Dictionary”. W dłoni ściskał okulary bez oprawek, żując jeden ich koniec. Był pięknie zbudowany – szerokie barki, potężne uda. Włosy miał gęste, srebrzystobiałe, skórę w ciepłym odcieniu kredki o kolorze ciała. Wiek nadał jego twarzy lekko zmarszczony wygląd, wygląd świeżo wypranego, bawełnianego prześcieradła, któremu potrzeba krochmalu i żelazka. Ubrany był w chirurgiczną zieleń i buty w tym samym kolorze.
– Doktor Fraker?
Spojrzał na mnie i po iskrze w jego oczach poznałam, że mnie pamięta. Skierował na mnie palec.
– Przyjaciółka Bobby’ego Callahana.
– To prawda. Zastanawiałam się, czy nie mogłabym z panem porozmawiać.
– Jasne, nie ma sprawy. Proszę wejść.
Wstał i uścisnęliśmy sobie dłonie. Wskazał na krzesło przy biurku, na którym usiadłam.
– Możemy się umówić na późniejszą rozmowę, jeśli panu przeszkadzam – powiedziałam.
– Wcale nie. Co mogę dla pani zrobić? Glen mówiła, że Bobby wynajął kogoś, by zbadał okoliczności tego wypadku.
– Jest przekonany, że to była próba zabójstwa. Ktoś zepchnął go i zwiał. Czy rozmawiał o tym z panem?
Doktor Fraker potrząsnął głową.
– Nie widziałem go od miesięcy, z wyjątkiem tego wieczoru w poniedziałek. Morderstwo. Czy policja się zgadza?
– Jeszcze nie wiem. Mam kopię raportu policyjnego i o ile zdążyłam się zorientować, nie mają czym się podeprzeć. Nie było żadnych świadków i nie sądzę, żeby na miejscu wypadku zebrano wiele dowodów.
– To trochę niezwykłe, no nie?
– No cóż, zazwyczaj jest jakiś punkt zaczepienia. Potłuczone szkło, znaki opon na asfalcie, ślady drugiego wozu na samochodzie ofiary. Może gość wyskoczył z auta i starł wszelkie ślady i plamy farby, nie wiem. Ufam w intuicję Bobby’ego. Mówi, że był w niebezpieczeństwie. Nie pamięta tylko dlaczego.
Doktor Fraker analizował przez chwilę moje słowa, potem przekręcił się na krześle.
– Sam byłbym skłonny mu wierzyć. To bystry dzieciak. Był też utalentowany. Cholerna szkoda, że tak niewiele z tego zostało. Ma jakąś teorię?
– Na razie nie, lecz – jak twierdzi – z każdą nowo odzyskaną informacją przekonuje się o większym zagrożeniu. Podejrzewa, że ktoś go ciągle ściga.
Przeczyścił szkła chusteczką, rozważając całą sprawę. Był człowiekiem najwyraźniej przywykłym do radzenia sobie z zagadkami, lecz moim zdaniem rozwiązania opierał zwykle na symptomach, a nie na okolicznościach. Chorób nie cechuje motyw działania, odwrotnie jest przy zabójstwach.
Potrząsnął lekko głową, patrząc mi prosto w oczy.
– Dziwne. Cała sprawa wykracza trochę poza moje kompetencje. – Założył na nos okulary, przybierając urzędową minę. – No cóż. Lepiej określmy, co się dzieje. Czego pani ode mnie oczekuje?
Wzruszyłam ramionami.
– Wszystko, co mam w planie, sprowadza się do rozpoczęcia śledztwa od początku, chcę określić, w jaki rodzaj tarapatów popadł. Jak długo dla pana pracował? Dwa miesiące?
– Coś koło tego. O ile mnie pamięć nie myli, zaczął we wrześniu. Jeśli zależy pani na dokładnych datach, mogę kazać Marcy to sprawdzić.
– Z tego, co wiem, zatrudniono go tu z powodu pańskiej znajomości z jego matką.
– Hm, i tak, i nie. Zazwyczaj dysponujemy wolnym miejscem dla tych, którzy przygotowują się na studia medyczne. Tak się po prostu złożyło, że Bobby idealnie się nadawał. Glen Callahan to u nas nie byle kto, ale nie zatrudnilibyśmy jej syna, gdyby był nieudacznikiem. Napije się pani kawy? Bo ja tak.
– Czemu nie? Pewnie.
Przechylił się lekko na bok, wołając do sekretarki, której biurko znajdowało się w jego polu widzenia.
– Marcy? Czy możemy prosić o kawę?
Do mnie powiedział:
– Ze śmietanką i cukrem?
– Może być czarna.
– Obie czarne! – krzyknął.
Nie było odpowiedzi, ale przypuszczałam, że kawa jest już przygotowywana. Swoją uwagę znów skierował na mnie.
– Przepraszam za ten przerywnik.
– Nic nie szkodzi. Czy miał tu na dole swoje biurko?
– Miał biurko bliżej wejścia, lecz uprzątnięto je, hm, następnego dnia po wypadku. Nikt nie sądził, że przeżyje, wie pani, no i szybko musieliśmy zatrudnić kogoś na jego miejsce. Ta instytucja zazwyczaj przypomina dom wariatów.
– Co się stało z jego rzeczami?
– Odwiozłem je do jego domu. Nie było tego wiele, lecz wszystko, na co się natknęliśmy, wpakowaliśmy do kartonowego pudła, które przekazałem Derekowi. Nie wiem, co on z tym zrobił, jeśli w ogóle coś zrobił. W tamtym czasie Glen przebywała w szpitalu dwadzieścia cztery godziny na dobę.
– Czy pamięta pan, co znajdowało się w środku?
– W biurku? Takie tam drobiazgi. Biurowe rzeczy.
Zapisałam w pamięci, że mam sprawdzić pudełko. Sądziłam, że z dużym prawdopodobieństwem znajduje się ono jeszcze gdzieś w domu.
– Czy może mi pan opisać zwyczajny dzień Bobby’ego i wyjaśnić, czym się naprawdę zajmował?
– Jasne. Właściwie dzielił swój czas między laboratorium i kostnicę w starym okręgowym szpitalu na Frontage Road. I tak muszę tam zajrzeć; jeśli pani chce, możemy pojechać razem. Albo weźmie pani swój samochód, jak pani woli.
– Myślałam, że kostnica znajduje się tutaj.
– Mamy tu taką kieszonkową, zwykłe pomieszczenie przy sali sekcji zwłok. Tam mamy drugą kostnicę.
– Nie wiedziałam, że jest więcej niż jedna.
– Potrzebowaliśmy dodatkowej przestrzeni do zadań, jakie nam zlecają. Święty Terry dysponuje tam też kilkoma gabinetami.
– Naprawdę? Nie przypuszczałam, że stary budynek okręgowy wciąż jest wykorzystywany.
– O, tak. Ulokowano tam prywatny zespół radiologiczny, ponadto są magazyny przeznaczone do przechowywania kartotek medycznych. Przypomina to trochę groch z kapustą, lecz nie wiem, jak byśmy sobie bez tego poradzili.
Spojrzał w bok, w stronę Marcy nadchodzącej z dwoma kubkami, wzrok miała przykuty do powierzchni kawy, która w każdej chwili mogła się przelać przez krawędzie. Była młoda, ciemnowłosa, bez cienia makijażu. Chciałbyś, żeby tego typu osoba trzymała twoją dłoń w chwili, gdy technicy z laboratorium spowodują jakąś katastrofę.
– Dziękuję, Marcy. Postaw na biurku.
Zostawiła kubki i zanim odeszła, obdarzyła mnie przelotnym uśmiechem.
Dyskutowaliśmy z doktorem Frakerem na temat procedur gabinetowych, dopijając kawę, potem oprowadził mnie po laboratorium, wyjaśniając przeróżne powinności Bobby’ego, z których każda zdawała się rutynowa i niespecjalnie ważna. Zanotowałam nazwiska kilku jego współpracowników, chciałam z nimi porozmawiać w jakimś późniejszym terminie.
Czekałam, podczas gdy on załatwiał ostatnie sprawy i wpisywał do książki swe wyjście, informując Marcy, gdzie będzie.
Pojechałam za nim w stronę dawnego szpitala okręgowego. Kompleks widoczny był już z daleka: rozrośnięty labirynt żółtawego stiuku i czerwonych dachówek, które z wiekiem zmieniły barwę na rdzawobrązową. Minęliśmy go, skręciliśmy na pierwszym zjeździe i wjechaliśmy na Frontage Road, by po chwili skręcić w lewo na właściwy podjazd.