Podniosłam głowę. Głosy na korytarzu. Lila wyszła z pokoju i zamknęła go za sobą. Może wpadła tylko po to, żeby przekonać się, czy nie ruszono włosów? Zastanawiałam się, czy nie powinnam była zarekwirować duplikatów praw jazdy, kiedy miałam sposobność. Nie, lepiej, że zostały.
Nagle otwarły się drzwi do łazienki i głos Lili odbił się echem od ścian, jakby płynął z głośnika. Poczułam się, jakbym wskoczyła pod lód – tak gwałtownie zabiło mi serce. Stała obok kabiny prysznica, jej pulchna sylwetka rysowała się niewyraźnie na tle matowego szkła. Zacisnęłam powieki jak dziecko marzące o czapce niewidce.
– Zaraz wychodzę, słodziutki – wyśpiewała tuż przy mnie.
Podeszła do muszli. Usłyszałam szelest jej poliestrowej sukienki i trzask paska, z którym się zmagała.
Boże, proszę – pomyślałam. – Nie pozwól, by teraz miała ochotę na prysznic. Moje napięcie osiągnęło taki poziom, że odczuwałam przemożną ochotę kichnięcia, kaszlnięcia, chrząknięcia lub zachichotania. Usiłowałam wprowadzić się w stan hipnozy i czułam, jak pod pachami zbiera mi się wilgoć.
Lila spuściła wodę i przez całą wieczność zbierała się do wyjścia. Szelesty, trzaśnięcia, pstryknięcia. Umyła dłonie, kurek zaskrzypiał, gdy go przekręcała. Jak długo ma zamiar to jeszcze przeciągać? Wreszcie podeszła do drzwi łazienki, otworzyła je i znikła; odgłos kroków cichł, w miarę jak oddalała się w kierunku salonu. Gadka-szmatka, trele-morele, zduszony śmiech, odgłosy pożegnania i oto drzwi wyjściowe się zamknęły.
Czekałam dokładnie w tym samym miejscu, dopóki nie usłyszałam Mozy wołającej z holu:
– Kinsey, już poszli! Jesteś tam jeszcze?
Z ulgą wypuściłam powietrze i wstałam, chowając latarkę do tylnej kieszeni. To nie jest godny sposób zarabiania na życie – pomyślałam. Do licha, nawet mi za to nie płacą! Wyjrzałam z kabiny, sprawdzając, czy nie padam ofiarą jakiegoś przemyślnego wybiegu. W domu panowała cisza, nie licząc Mozy, która otwierała schowek na miotły, wciąż szepcząc:
– Kinsey? Kinsey?
– Tu jestem! – wrzasnęłam.
Wyszłam do holu. Moza nie złościła się na mnie, tak była uszczęśliwiona faktem, że nasz spisek się nie wydał. Wachlując się, przypadła do ściany. Pomyślałam, że lepiej się ulotnić, nim wrócą po coś jeszcze, odbierając kolejne dziesięć lat z mojego życia.
– Jesteś wspaniała – wyszeptałam. – Do końca życia mam u ciebie dług wdzięczności. Stawiam ci obiad u Rosie.
Przemknęłam przez kuchnię, zerknęłam ostrożnie zza drzwi, i dopiero wtedy odważyłam się wyjść na zewnątrz. Zapadł już zmrok, lecz zanim wynurzyłam się z cienia rzucanego przez dom Mozy, upewniłam się, że na ulicy jest pusto. Następnie, śmiejąc się do siebie, pomaszerowałam do domu. Jak fajnie jest igrać z niebezpieczeństwem, myszkować po czyichś szufladach. Mogłam zajmować się włamywaniem do mieszkań, gdybym nie opowiedziała się wcześniej po stronie prawa. Jeśli chodzi o Lili, powoli zaczęłam przejmować kontrolę nad tą nieprzyjemną sytuacją i poczucie własnej siły dodawało mi otuchy. Nie wiedziałam, do czego zmierza, ale postanowiłam to wyjaśnić.
ROZDZIAŁ 18
Kiedy znalazłam się już bezpiecznie w swoim mieszkaniu, wyciągnęłam paragon, który znalazłam w pudełku po butach Lili. Data wskazywała na 25 maja, a sklep mieścił się w Las Cruces. Na wypisku z karty kredytowej było napisane „Delia Sims”. W odpowiedniej rubryczce ktoś uprzejmie wpisał piórem numer telefonu. W książce telefonicznej wyszukałam kierunkowy do Las Cruces – 505. Podniosłam słuchawkę i wybrałam numer, namyślając się – kiedy wsłuchiwałam się w sygnał po drugiej stronie – co mam powiedzieć.
– Halo? – Męski głos. Średni wiek. Brak akcentu.
– Halo! – odparłam lekko. – Czy mogę mówić z Delią Sims?
Przez chwilę panowała cisza.
– Proszę się nie rozłączać.
Słuchawkę przykryto dłonią i w tle usłyszałam zduszoną rozmowę.
Najwyraźniej ktoś inny przejął telefon, gdyż nowy głos zapytał:
– W czym mogę pomóc?
Nie potrafiłam oszacować wieku tej kobiety.
– Delia? – zapytałam.
– A kto mówi? – W jej głosie wyczuwało się dystans, jakby otrzymała nieprzyzwoity telefon.
– Och, jakże mi przykro – powiedziałam. – Tu Lucy Stansbury. To nie ty, Delia? To chyba nie twój głos?
– Jestem przyjaciółką Delii. Chwilowo nie ma jej w domu. Czy jest coś, w czym mogłabym pomóc?
– Właściwie tak – odpowiedziałam, myśląc intensywnie. – Dzwonię z Kalifornii. Ostatnio spotkałam Delię, zostawiła kilka swoich rzeczy na tylnym siedzeniu mojego samochodu. Nie znam żadnego innego sposobu, by się z nią skontaktować, z wyjątkiem tego numeru, który był na paragonie za zakupy poczynione w Las Cruces. Czy jest wciąż w Kalifornii, czy też wróciła do domu?
– Jedną chwileczkę.
Znów dłoń na słuchawce i buczenie w tle. Kobieta podjęła rozmowę:
– Proszę zostawić swoje imię i numer telefonu. Zapewniam, że oddzwoni do pani.
– Jasne, doskonale – zgodziłam się. Ponownie podałam jej swoje imię, literując je pracochłonnie, potem wymyśliłam numer telefonu z kierunkowym Los Angeles. – Chce pani, abym przesłała pocztą te rzeczy, czy żebym je przetrzymała? Kiepsko bym się czuła, gdyby nie wiedziała, gdzie się podziały.
– A co właściwie zostawiła?
– No cóż, większość to ubrania. Letnia sukienka, którą, o ile wiem, bardzo lubi, ale to chyba nic wielkiego. Mam jej pierścionek ze szmaragdem i diamentami – odparłam, opisując pierścień, który zauważyłam na palcu Lili pierwszego popołudnia w ogrodzie Henry’ego. – Czy spodziewa się pani, że wróci szybko?
Po sekundzie ciszy nadeszła cierpka odpowiedź kobiety:
– Kto mówi?
Odłożyłam słuchawkę. No to byłoby tyle, jeśli chodzi o wodzenie za nos ludzi w Las Cruces. Nie miałam pojęcia, jakie Lila ma plany, ale nie podobała mi się propozycja zamiany nieruchomości, którą złożyła Henry’emu. Tak był w nią zapatrzony, że mogła wmówić mu wszystko. I nie traciła czasu. Lepiej, żebym dotarła do sedna sprawy, nim go załatwi na cacy. Sięgnęłam do górnej szuflady po stosik pustych karteczek z notesu, a gdy kilka chwil potem rozdzwonił się telefon, podskoczyłam. Cholera, czy ktoś mógł namierzyć mnie tak szybko? Z pewnością nie.
Podniosłam ostrożnie słuchawkę, oczekując sygnału zamiejscowego połączenia. Nie było zamiejscowe.
– Halo?
– Pani Millhone? – Ten męski głos wydał mi się znajomy, choć na razie nie potrafiłam rozpoznać, do kogo może należeć. Muzyka tętniąca w tle zmuszała go do krzyku i zorientowałam się, że ja także krzyczę.
– Przy telefonie.
– Tu GUS! – wrzasnął. – Kolega Bobby’ego z wypożyczalni wrotek.
– Ach, to ty, cześć. Cieszę się, że zadzwoniłeś. Mam nadzieję, że masz dla mnie jakieś informacje. Potrzebuję pomocy.
– Myślałem o Bobbym i chyba tyle mu jestem winien. Źle zrobiłem, że nie powiedziałem wszystkiego od razu.
– Tym się nie przejmuj. Miło mi, że się ze mną skontaktowałeś. Chcesz spotkać się czy pogadać przez telefon?
– Wszystko jedno. Chciałem wspomnieć o jednej rzeczy. Nie wiem, czy to się przyda, ale Bobby dał mi ten notes z adresami, na który chciała pani zerknąć. Czy kiedykolwiek wspominał pani o nim?
– Jasne, że tak. Przewracam miasto do góry nogami, szukając tego notesu – powiedziałam. – Gdzie jesteś?