– Boże, szkoda, że nie zobaczyła pani swojej twarzy. Naprawdę widziałem, jak kręcą się tryby – powiedział.
– Coś się wreszcie zaczyna układać i to mi się podoba. Słuchaj, bardzo mi pomogłeś. Jeszcze nie wiem, co to wszystko znaczy, ale uwierz mi, dowiem się.
– Mam nadzieję. Tak mi przykro, że z początku milczałem. Jeśli będę mógł jeszcze pomóc, proszę dać znać.
– Dzięki – odparłam. Zsunęłam kota z uda, wstałam i uścisnęłam dłoń Gusa.
Szłam do samochodu, otrzepując dżinsy i wyskubując kocie włosie. Dochodziła dziesiąta wieczór i powinnam właściwie wracać do domu, ale czułam się naładowana. Epizod u Mozy i nagłe odkrycie notesu Bobby’ego działały na mnie jak sterydy. Pragnęłam porozmawiać z Sufi. Może ją odwiedzę? Gdyby jeszcze nie spała, mogłybyśmy trochę pogawędzić. Próbowała mnie kiedyś zniechęcić do tego śledztwa i ciekawa byłam, o co jej chodziło.
ROZDZIAŁ 19
Wjechałam w cień po drugiej stronie ulicy, przy Haughland Road, w samym sercu Santa Teresa. W przeważającej mierze mijane domy były dwukondygnacyjnymi budynkami z drewna i kamienia, z rozległymi podwórkami pełnymi jałowców i dębów. Na trawnikach pojawiały się wszędobylskie ostrzeżenia o systemach alarmowych, uprzedzające o bezgłośnym monitoringu i uzbrojonych ochroniarzach.
Podwórko Sufi ocieniała gęstwina gałęzi, całą jej posiadłość pokrywała gmatwanina krzewów, a wszystko ogradzał drewniany płotek z szerokich pali. Dom wyłożono cienkim, gontowym sidingiem, być może w jasnym odcieniu brązu lub zieleni, co trudno nocą określić. Żadne zewnętrzne oświetlenie nie rozjaśniało wąskiej werandy. Na podjeździe po lewej stronie parkował ciemnozielony mercedes.
Ta okolica należała do spokojnych. Chodniki i jezdnia były puste. Wysiadłam z samochodu i podeszłam do budynku. Z bliska zdałam sobie sprawę z masywności budowli, podobne do niej przekształcano ostatnio na lokale typu „łóżko i śniadanie” o dziwnych nazwach: The Guli and Satchel, The Blue Tern, The Quackery. Można spotkać je dzisiaj we wszystkich zakątkach miasta: odrestaurowane wiktoriańskie rezydencje o najdziwaczniejszych kształtach, gdzie za dziewięćdziesiąt dolców za noc można spać w łożu rozpiętym na konstrukcji ze sztucznego mosiądzu i powalczyć – następnego ranka – ze świeżo wypieczoną bagietką, rozsypując wyglądające na łupież okruszki.
Na oko domostwo Sufi stanowiło jednorodzinną posesję, choć nieco zaniedbaną. Może jak wiele samotnych kobiet w jej wieku osiągnęła ten etap, na którym nieobecność męża oznacza cieknące krany i dziurawe rynny. Samotna kobieta w moim wieku wyciągnęłaby żabkę lub drabinkę, czując tę rzadką radość, jaką sprawia samowystarczalność. Sufi pozwoliła, by jej posiadłość popadła w stan nieustannej usterkowości, i ciekawa byłam, co robi ze swymi dochodami. Sądziłam, że pielęgniarka na oddziale chirurgicznym zarabia sporo pieniędzy.
Po drugiej stronie znajdowała się oszklona weranda, której szyby odbijały szarobłękitne refleksy rzucane przez telewizor. Z mozołem pokonałam kilka pokruszonych betonowych schodków i zapukałam do drzwi. Po chwili na werandzie zapaliło się światło i Sufi wyjrzała zza zasłony.
– Cześć, to ja – powiedziałam. – Czy możemy porozmawiać?
Nachyliła się bliżej do szyby, rozglądając się wokół. Widocznie sprawdzała, czy nie towarzyszy mi banda rzezimieszków i wagabundów.
Otworzyła drzwi w pantoflach i szlafroku, którego wyłogi spinała pod szyją; jeden z rękawów owinął się jej wokół talii.
– O mój Boże, na śmierć mnie przestraszyłaś – usłyszałam. – Co tu robisz o tej porze? Czy coś się stało?
– Nie, nic. Przepraszam, że cię niepokoję. Byłam właśnie w okolicy, a muszę z tobą porozmawiać. Czy mogę wejść?
– Miałam już iść spać.
– W takim razie możemy pogadać tu, na werandzie.
Obrzuciła mnie urażonym spojrzeniem, po czym niechętnie cofnęła się, bym mogła wejść. Była ode mnie niższa o pół głowy, a jej blond włosy tak bardzo zrzedły, że tu i ówdzie dostrzegłam prześwitującą skórę. Nie zaliczałam jej wcześniej do tego typu kobiet, które paradują w obcisłych atłasowych szlafrokach w kolorze brzoskwiniowym i rannych pantoflach z puszystymi pomponami. Ubrała się ekstra! Chciałam zapytać, jak tam na Marsie, ale zrezygnowałam, bo mogła się obrazić.
Zaraz po wejściu zanotowałam w myślach szczegóły wyposażenia, by poddać je później analizie. Pomieszczenie było zagracone i dawno nie sprzątane, o czym świadczyły stosy brudnych naczyń, piętrzących się w różnych miejscach, zwiędłe kwiaty w wazonie i śmieci wypadające na podłogę z przepełnionego kosza. Woda na dnie wazonu, brunatna od glonów, musiała cuchnąć jak ostatnie stadium jakiejś choroby. Na poręczy fotela spoczywało zmięte celofanowe opakowanie; zauważyłam, że pałaszowała Ding-Dongi. „Reader’s Digest” leżał otwarty na otomanie. Mieszkanie pachniało jak pizza pepperoni, której kawałki wyśledziłam w pudełku na telewizorze. Ciepło z zespołu obwodów elektrycznych wciąż ją podgrzewało, zapach oregano i sera mozzarella mieszał się z odorem rozgrzanego kartonu. Boże, pomyślałam, kiedy ostatnio jadłam?
– Mieszkasz sama? – zapytałam.
Popatrzyła na mnie, jakbym przeprowadzała przesłuchanie w melinie.
– I co z tego?
– Zakładałam, że jesteś niezamężna. – I nagle oświeciło mnie, że nikt właściwie tego nie powiedział.
– Jest już późno, jak na śledztwo – burknęła opryskliwie. – Czego chcesz?
Czuję się taka wyzwolona, gdy inni zachowują się po chamsku. Staję się wtedy łagodna, leniwa i złośliwa. Uśmiechnęłam się do niej.
– Znalazłam notes Bobby’ego.
– Czemu mi to mówisz?
– Zastanawiam się nad związkiem, jaki was łączył.
– Nie łączył nas żaden związek.
– Słyszałam co innego.
– W takim razie źle słyszałaś. Oczywiście, że go znałam. Był jedynym dzieckiem Glen, a obie jesteśmy od lat najlepszymi przyjaciółkami. Poza tym nie miałam z Bobbym wspólnych tematów.
– Wobec tego dlaczego musiałaś spotykać się z nim na plaży?
– Nigdy nie „spotykałam się” z Bobbym na plaży – parsknęła.
– Ktoś cię z nim widział więcej niż raz.
Zawahała się.
– No, może spotkaliśmy się raz czy dwa. Co w tym złego? W szpitalu też go odwiedzałam.
– Jestem tylko ciekawa, o czym rozmawialiście, to wszystko.
– Mówiliśmy o wielu rzeczach. – Zrozumiałam, że próbuje innej taktyki. Jej drażliwość częściowo znikła. Teraz postanowiła zauroczyć mnie swoją uprzejmością. – Boże, nie wiem, co się ze mną dzieje. Przykro mi, jeśli zabrzmiało to szorstko. Skoro tu jesteś, może usiądziesz? Mam trochę schłodzonego wina, jeżeli masz ochotę.
– Z przyjemnością, dzięki.
Opuściła pokój, niewątpliwie wdzięczna za okazję do wymówki i za czas na obmyślenie strategii zacierania śladów. Ja też się rozpromieniłam, gdyż nadarzyła się sposobność, by powęszyć trochę po kątach. Przyskoczyłam do fotela, żeby sprawdzić stojący za nim stolik. Jego blat zawalony był rzeczami, których nie chciałam dotykać. Wysunęłam szufladę. Wnętrze przypominało schowek na gospodarskie odpadki. Baterie, świeczki, przedłużacz, rachunki, wstążki, paczki zapałek, dwa guziki, przybornik do szycia, ołówki, stara poczta, widelec, pistolet do gwoździ, a wszystko pokryte warstwą kurzu. Usłyszałam dobiegający z kuchni dźwięk korka wyciąganego z butelki oraz brzęk kieliszków wyjmowanych z barku. Kieliszki znów zaczęły dzwonić, gdy wracała do pokoju. Zaniechałam dalszych poszukiwań, siadając niewinnie na oparciu kanapy.