Pierwsza mila była czystym bólem i znienawidziłam każdą jej minutę. Druga mila – poczułam uderzenie endorfin; trzecia mila – znalazłam wreszcie swoje tempo i mogłam już biec w nieskończoność. Sprawdziłam zegarek. Wskazywał trzecią trzydzieści trzy. Nie twierdziłam nigdy, że jestem szybka. Zwolniłam i przeszłam do marszu, ociekałam potem. Zapłacę za to następnego dnia, byłam o tym święcie przekonana, lecz na razie czułam się rozluźniona, a mięśnie miałam rozgrzane. Wykorzystałam spacer do domu, żeby się ochłodzić.
Gdy nareszcie dotarłam do mieszkania, byłam tak spocona, że trzęsłam się z zimna, i z niecierpliwością myślałam o gorącym prysznicu. Patio było opuszczone, puste kieliszki stały obok siebie. Tylne drzwi do mieszkania Henry’ego były zamknięte, a zasłony w oknach zasunięte. Kluczem, który przywiązuję do sznurówki, otworzyłam drzwi mieszkania.
Umyłam włosy, ogoliłam nogi, wskoczyłam w szlafrok i sprzątnęłam biurko oraz kuchnię. W końcu włożyłam spodnie, bluzkę, sandały i skropiłam się wodą kolońską. O piątej czterdzieści pięć złapałam wielką, skórzaną torebkę i wyszłam, zamykając za sobą drzwi.
Po sprawdzeniu instrukcji informującej, jak dotrzeć do domu Bobby’ego, skręciłam w lewo na Cabanę, przejechałam blisko schroniska dla ptaków, potem pognałam drogą, która wije się do Montebello, gdzie podobno żyje więcej milionerów na mili kwadratowej niż w jakiejkolwiek społeczności w kraju. Nie wiem, czy to prawda. Mieszkańcy Montebello tworzą majątkową mieszankę. Choć w zamożne posiadłości wplatają się obecnie domy klasy średniej, ogólnie pachnie tu pieniędzmi, a wrażenie to jest starannie podtrzymywane; klasyczna elegancja przywodzi na myśl czasy, kiedy z bogactwem obnoszono się dyskretnie, a majątkiem popisywano jedynie przed równymi sobie magnatami finansowymi. Bogacze w dzisiejszych czasach są tylko krzykliwymi naśladowcami swych dawnych odpowiedników z Kalifornii. Montebello ma własne „slumsy”, przedziwny łańcuszek bud wykładanych deskami, sprzedawanych po sto czterdzieści tysięcy dolarów za sztukę.
Adres, który dostałam od Bobby’ego, wskazywał na West Glen, wąską drogę ocienioną eukaliptusami i platanami, opasaną murkami z ręcznie ciosanego kamienia, które wiją się w stronę domostw zbyt odległych, by dostrzegło je oko przejeżdżającego kierowcy. Stróżówki wskazują na istnienie okazałych posiadłości w głębi, lecz w większej części West Glen wędruje wśród zagajników dębów wirginijskich, gdzie przez listowie przedzierają się promienie słońca, bzyczą trzmiele pośród ogniście różowych kwiatów pelargonii i wszędzie pachnie lawendą. Była szósta i ściemnić się miało dopiero za jakieś dwie godziny.
Znalazłam właściwy numer i, zwalniając, wjechałam na podjazd. Na prawo stały trzy domki wykładane białym stiukiem, sprawiały wrażenie wzniesionych przez trzy małe świnki. Rozglądałam się, nie mogąc odnaleźć parkingu. Toczyłam się więc do przodu, w nadziei, że miejsce do parkowania znajduje się za zakrętem, który był przede mną. Zerknęłam przez ramię, zastanawiając się, dlaczego w zasięgu wzroku nie ma żadnych samochodów i który z niewielkich bungalowów należy do rodziny Bobby’ego. Na moment ogarnął mnie niepokój. Chyba miał na myśli to popołudnie, a może nie? Wyobrażałam sobie, że przyjeżdżam w zły dzień. Wzruszyłam ramionami. No i co z tego? Gorsze wpadki przeżyłam już w życiu, choć akurat w tej chwili żaden nie przychodził mi do głowy. Skręciłam, szukając miejsca do zaparkowania wozu. Odruchowo wcisnęłam hamulec i zatrzymałam się z piskiem opon.
– Do stu diabłów! – wyszeptałam.
Alejka wychodziła na obszerny dziedziniec wyłożony płytami. Tuż przed sobą zobaczyłam dom. Wiedziałam podświadomie, że Bobby Callahan mieszka tutaj, a nie w żadnym z tych zacisznych, ślimaczych domeczków, na które się natknęłam. Możliwe, że zbudowano je dla służby. Ten natomiast był czymś naprawdę wielkim.
Dom miał rozmiary budynku szkoły średniej, do której uczęszczałam; projektował go chyba ten sam architekt, Dwight Costigan, nieżyjący już, który w czasie ponad czterdziestu lat samotnej pracy tchnął w Santa Teresa nowego ducha. Styl, jeśli się nie mylę, nawiązywał do hiszpańskiego odrodzenia. Przyznaję, że ze wzgardą odnoszę się do białych ścian wykładanych stiukiem i dachów krytych czerwoną dachówką. Drwię z arkad i z bugenwilli, sztucznie postarzanych belek i balkonów, ale jeszcze nigdy nie oglądałam tego wszystkiego w takim połączeniu.
W środkowej partii domu były dwie kondygnacje, każda miała po bokach dwie arkady krużganków. Łuk, łuk, wszędzie łuki, wsparte na wysmukłych kolumnach. Także kępy wiotkich palm, rzeźbione portale, okna z maswerkiem. Wzniesiono nawet kampanilę z dzwonem, przypominającą stary misyjny kościółek. Wszystko to przypominało trochę klasztor, a trochę plan zdjęciowy. Cztery mercedesy stały zaparkowane na dziedzińcu, jakby kręcono tu film reklamowy. Pośrodku – strumieniem wody wysokim na piętnaście stóp – tryskała fontanna.
Zatrzymałam się na uboczu, a potem spojrzałam krytycznie na swój ubiór. Spodnie, co dopiero teraz zauważyłam, miały plamę na udzie, którą mogłam ukryć jedynie poprzez nieustanne zginanie się do przodu, bo wtedy zwisająca bluzka sięgnęłaby dostatecznie daleko. Sama bluzka była w porządku: półprzeźroczysta i czarna, z prostokątnym dekoltem, długimi rękawami i ściągającym ją paskiem. Przez chwilę rozważałam możliwość powrotu do domu i zmiany ubrania. Lecz uświadomiłam sobie, że i tam nie mam nic szczególnie lepszego. Przekręciłam się w stronę tylnego siedzenia i zaczęłam grzebać w niewiarygodnej kolekcji gratów, jakie tam trzymam. Jeżdżę volkswagenem, jednym z tych bezosobowych beżowych sedanów, na ogół doskonałym przy mojej profesji. Jednak w tym przypadku powinnam była wynająć przedłużoną limuzynę. Volkswagenami zapewne jeżdżą tu ogrodnicy.
Odgarnęłam książki prawnicze, pudełka z pilniczkami, zestaw narzędzi, walizkę, w której przechowuję broń. Ach, właśnie tego szukałam: starej pary rajtuzów, przydatnej w awaryjnych sytuacjach. Na podłodze znalazłam parę szpilek, które kupiłam wtedy, gdy zamierzałam udawać prostytutkę w obskurnej dzielnicy Los Angeles. Kiedy wówczas przybyłam na miejsce, okazało się – oczywiście – że wszystkie dziwki wyglądają jak uczennice college’u, więc zrezygnowałam z tego przebrania.
Po zdjęciu sandałów cisnęłam je na tylne siedzenie i wykręciłam się z długich spodni. Wężowym ruchem wślizgnęłam się w rajtuzy, śliną wypolerowałam lakierowane pantofelki i włożyłam je pośpiesznie. Wysunęłam pasek z bluzki i zawiązałam go wokół szyi w egzotyczny węzeł. Na dnie torebki znalazłam kredkę do oczu i trochę różu, dzięki czemu mogłam szybko poprawić makijaż, w tym celu wykorzystałam lusterko wsteczne. Oceniłam, że choć wyglądam cudacznie, oni tego nie zauważą. Z wyjątkiem Bobby’ego nikt mnie przedtem nie widział. Miałam taką nadzieję.
Wysiadłam z auta i złapałam równowagę. Szpilek tej wysokości nie nosiłam od czasów pierwszej klasy, gdy bawiło mnie przebieranie się w stare ciuchy ciotki. Bez paska bluzka zwisała do połowy uda, a lekka tkanina przywarła do bioder. Jeśli przejdę przed snopem światła, zobaczą moje majtki bikini, lecz co z tego? Skoro nie stać mnie na porządne ubranie, przynajmniej mogę odwrócić ich uwagę od tego przykrego faktu. Odetchnęłam głęboko i stukając szpilkami, podeszłam pod drzwi.
ROZDZIAŁ 3
Zadzwoniłam. Usłyszałam echo dzwonka, przetaczające się po domu. Po chwili oczekiwania otworzyła mi czarna służąca w białym fartuchu, przywodząca na myśl salową. Miałam ochotę paść w jej ramiona i prosić, żeby zaciągnęła mnie do szpitala, tak bolały mnie stopy; zamiast tego wymieniłam swe nazwisko, mrucząc, że oczekuje mnie Bobby Callahan.