– A, to ty – powiedział. – Myślałem, że może Lila. Powiedziała, że wpadnie się pożegnać przed wyjazdem.
O zgrozo!
– Wyjeżdża?
– No cóż, „wyjeżdża” to złe słowo. Na kilka dni jedzie do Las Cruces, ale ma nadzieję wrócić pod koniec tygodnia. Chyba wyniknął jakiś problem dotyczący posiadłości, której jest właścicielem, i musi uporządkować sprawy. To parszywa niedogodność, ale co można zrobić?
– Ale jeszcze nie wyjechała, prawda?
Sprawdził zegarek.
– Z pewnością jeszcze nie. Jej samolot odlatuje o piątej. Powiedziała, że musi pójść do wydziału ksiąg wieczystych, a potem wrzucić do walizki kilka szpargałów. Czy chciałaś z nią porozmawiać?
Potrząsnęłam głową, nie potrafiąc zdobyć się na słowa, których nie mogłam mu jednak oszczędzić. Zauważyłam, że planuje nową krzyżówkę, zapisując wstępne hasła. Na górze strony zamieścił już dwa tytuły: „Rzecz elementarna, drogi Watsonie!” oraz „Już w domu, Holmesie”.
Uśmiechnął się skromnie widząc, że zauważyłam.
– Ta jest dla potomków Sherlocka, chowających się w tłumie – powiedział. Odłożył notatnik, jakby czyjś wzrok krępował jego ruchy. – No dobra, a co u ciebie?
Robił wrażenie chodzącej niewinności, nic go nie interesowało oprócz krzyżówek. Jak mogła oszukać takiego człowieka?
– Stało się coś, o czym powinieneś wiedzieć – powiedziałam. Wydobyłam komputerowy wydruk i wręczyłam go Henry’emu.
Spojrzał.
– Cóż to takiego?
Nagle wpadło mu w oko nazwisko Lili, bo przyjrzał się dokładniej papierowi. Jego oblicze stygło w miarę, jak kojarzył fakty. Skończył czytać i pokiwał ręką w niezrozumiałym celu. Milczał jakiś czas, a potem zwrócił się do mnie.
– Cóż. Wyszedłem na głupca, prawda?
– Daj spokój, Henry. Nie mów tak. Ja tak wcale nie myślę. Zaryzykowałeś, a ona mimo wszystko dała ci odrobinę szczęścia. No tak, później okazało się, że niezła z niej szachrajka. Ale to nie twoja wina.
Gapił się na papier niczym dzieciak, uczący się literować wyrazy.
– Co skłoniło cię, byś się tym zajęła?
Choć może istniała taktowna wymówka, żadna nie przyszła mi do głowy.
– Nie lubiłam jej, szczerze mówiąc. Chyba chciałam cię obronić, szczególnie gdy mówiłeś, że chce robić z tobą interesy. Po prostu nie wierzyłam, że jest na poziomie, no i okazało się, że nie jest. Mam nadzieję, że nie dałeś jej żadnych pieniędzy?
Zwinął wydruk.
– Zamknąłem dziś rano jeden z moich rachunków.
– Ile?
– Dwadzieścia tysięcy gotówką – powiedział. – Lila mówiła, że zdeponuje je na razie na wspólnym koncie. Naczelnik banku kazał mi się dwa razy zastanowić, ale pomyślałem, że jest po prostu konserwatywny. Jak się okazuje, nie był. – Jego zachowanie stało się teraz bardzo formalne, co niemal złamało mi serce.
– Skoczę do Mozy, może uda mi się jej przeszkodzić, zanim odleci. Chcesz tam iść ze mną?
Potrząsnął głową, jego oczy błyszczały. Odwróciłam się na pięcie, by odejść szybkim krokiem.
Truchtem pokonałam przestrzeń dzielącą mnie od domu Mozy. Jakaś taksówka toczyła się wolno, kierowca sprawdzał numery domów. Ja i ona dotarliśmy pod dom Mozy dokładnie w tym samym czasie. Zjechał do krawężnika. Podeszłam od strony pasażera, zaglądając przez otwarte okno. Jego twarz przypominała piłkę plażową, uszytą ze skóry człowieka.
– To pani chciała taksówkę?
– Jasne. Lila Sams.
Porównał ze swym kalendarzykiem.
– Zgadza się. Ma pani jakieś bagaże? Bo mógłbym pomóc.
– Tak naprawdę nie potrzebuję taksówki. Sąsiad zaoferował się podrzucić mnie na lotnisko. Oddzwoniłam, ale chyba dyżurny nie powiadomił pana na czas. Przepraszam.
Obrzucił mnie spojrzeniem, potem wydał przeciągłe westchnienie, zamaszystym ruchem wykreślając adres z kalendarzyka. Ze złością zmieniał biegi i kręcił głową, wyjeżdżając na jezdnię. Boże, z takimi gestami mógłby występować na scenie.
Pokonując dwa schodki naraz, wspięłam się na werandę. Stała w otwartych drzwiach, z niepokojem obserwując odjeżdżającą taksówkę.
– Co mu powiedziałaś? To była taksówka Lili. Musi dostać się na lotnisko.
– Serio? Mówił, że pomyliły mu się adresy. Szukał Zollingera, o jedną ulicę za daleko, jak sądzę.
– Lepiej, jak spróbuję z inną firmą. Zamówiła taksówkę pół godziny temu. Jeszcze spóźni się na samolot.
– Może mogłabym pomóc – powiedziałam. – Czy jest u ciebie?
– Nie będziesz więcej rozrabiać, Kinsey. Nie pozwolę na to.
– Ja nie rozrabiam – odparłam. Minęłam salon i wyszłam na korytarz. Drzwi do pokoju Lili stały otworem.
Wszystkie rzeczy osobiste znikły jak kamfora. Jedną z szufladek, w której ukryła podrobione prawo jazdy, położyła na wierzchu etażerki, jej tylny panel był goły. Taśma maskującą leżała zwinięta jak guma do żucia. Jedna z walizek czekała gotowa przy drzwiach, a druga, wypełniona do połowy, leżała otwarta na łóżku. Obok niej zauważyłam białą, plastikową portmonetkę.
Lila stała odwrócona do mnie plecami, pochylała się, wydobywając zwoje ubrań z szuflady. Poliestrowy kostium bynajmniej nie dodawał jej urody. Z tyłu jej dupsko wyglądało jak dwie zwisające gumowe szynki. Zauważyła mnie, gdy się wreszcie odwróciła.
– Och! Ale mnie nastraszyłaś. Myślałam, że to Moza. Co mogę dla ciebie zrobić?
– Podobno wyjeżdżasz. Pomyślałam, że mogę się przydać.
Błysnęła niepewnie oczami. Natychmiastowego wyjazdu Lili domagały się z pewnością jej kohorty w Las Cruces, zaalarmowane moim telefonem. Mogła podejrzewać, że ja się za tym kryję, ale nie miała pewności. Ja chciałam się tylko jakoś tu zahaczyć, zanim przybędą gliny. Nie miałam ochoty na żadną konfrontację. Z tego, co o niej słyszałam, mogła wydobyć znienacka dwustrzałowego derringera albo runąć na mnie z jakimś karatepodobnym wymachem, właściwym dla starszych kobiet, po którym padłabym nieprzytomna.
Sprawdziła godzinę. Dochodziła czwarta. Dojazd na lotnisko trwa dwadzieścia minut, a musiała tam być najpóźniej o czwartej trzydzieści, by nie ryzykować utraty miejsca. A to dawało jej dziesięć minut.
– O rany. No cóż, nie wiem, dlaczego moja taksówka jeszcze nie przyjechała. Może będę potrzebować, by ktoś podwiózł mnie na lotnisko. Czy możesz mi w tym pomóc? – zapytała.
– Nie ma sprawy – zgodziłam się. – Mój samochód stoi kawałek stąd. Henry wspomniał, że masz zamiar wpaść, by się z nim pożegnać.
– Oczywiście, że to zrobię, jeśli czas mi pozwoli. Jest taki słodki. – Uporała się nareszcie ze stosem ubrań i zauważyłam, jak rozgląda się wokół, by czegoś nie zapomnieć.
– Może zostawiłaś coś w łazience? Szampon? Ręczne pranie?
– Och, chyba masz rację. Zaraz wracam. – Wyminęła mnie, pędząc do łazienki.
Poczekałam, aż zniknie za narożnikiem, potem sięgnęłam i otworzyłam jej portmonetkę. Wewnątrz znalazłam tłustą, szarą kopertę z nazwiskiem Henry’ego. Po zdjęciu gumki sprawdziłam zawartość. Gotówka. Zamknęłam portmonetkę, wciskając kopertę za spodnie na plecach. Sądziłam, że Henry nigdy nie upomni się stanowczo o swą własność, nie chciałam, żeby skonfiskowano jego oszczędności i sklasyfikowano je jako własność policji, nie mówiąc, kiedy otrzyma je z powrotem. Poprawiałam właśnie koszulkę nad wybrzuszeniem, kiedy wróciła, niosąc szampon, czepek kąpielowy i olejek do rąk. Umieściła je po bokach spakowanego ubrania i zamknęła walizkę, zatrzaskując zamki.