Выбрать главу

Mina Kleinerta zdradzała ogarniającą go rozpacz. Popatrzył do góry, na Dereka, trzymając w palcach rąbek paczki. Dowód numer jeden w procesie, który zgodnie z moim przypuszczeniem toczył się już od pewnego czasu.

– Co to za świństwo? – zapytał Derek. – I skąd je wytrzasnęła?

Kleinert potrząsnął głową.

– Najpierw stąd wyjdźmy, potem będziemy się martwić.

Glen Callahan już nas opuściła, słyszałam, jak celowo stuka obcasami, zmierzając w stronę schodów. Bobby wziął mnie pod ramię i oboje ruszyliśmy korytarzem.

Derek nadal nie mógł uwierzyć w realność sytuacji.

– Wygrzebie się z tego?

Doktor Kleinert mruknął w odpowiedzi, ale z daleka nie dosłyszałam co.

Bobby poprowadził mnie do pokoju po drugiej stronie korytarza i zamknął drzwi.

– Nie mieszajmy się teraz. Za moment zejdziemy. – Potarł palce swej okaleczonej ręki, jakby była talizmanem. Powróciło przeciąganie wyrazów.

Pokój był obszerny, z głęboko osadzonymi oknami, z których rozciągał się widok na tylną część posesji. Rozłożony od ściany do ściany dywan lśnił bielą, gęste włosie dopiero co odkurzono, gdyż w niektórych miejscach dostrzegałam odciski stóp Bobby’ego. Jego podwójne łóżko wydawało się maleńkie w komnacie mającej bok długości trzydziestu stóp, z wielką garderobą po lewej stronie i łazienką w dalszej części za nią. Na antycznym, sosnowym kufrze u stóp łoża postawiono telewizor. Na prawo przy ścianie znajdowało się długie biurko przykryte blatem z białego tworzywa sztucznego. IBM Selectric II, klawiatura, monitor i drukarka stały na nim rzędem. Półki, które również wykonano z podobnego białego tworzywa, zawierały głównie książki medyczne. Po przeciwnej stronie pokoju urządzono miejsce do wypoczynku: dwa tapicerowane krzesła i podnóżek przykryty tkaniną w rdzawą, białą i ciemnobłękitną kratę. Stolik na kawę, lampka do czytania, książki i ułożone pod ręką czasopisma sugerowały, że tu właśnie Bobby spędza swój wolny czas.

Podszedł do interkomu w ścianie i wcisnął guzik.

– Callie, umieramy tu z głodu. Czy możesz podesłać nam tackę? Dla dwóch osób, prócz tego przyda się nieco białego wina.

Usłyszałam w tle stłumiony brzęk: ładowano naczynia do zmywarki.

– Tak, panie Bobby. Każę Alicji coś zanieść.

– Dziękuję.

Pokuśtykał do jednego z krzeseł i usiadł.

– Jem, kiedy jestem w złym humorze. Zawsze tak było. Usiądź przy mnie. Cholera, nienawidzę tego domu. Kiedyś go kochałem. Gdy byłem dzieckiem, wydawał mi się wspaniały. Tyle miejsca do biegania. Do chowania się. Niekończące się podwórko. A teraz czuję się tu jak w kokonie. Izolowany. Ale nie odgrodzony od złych rzeczy na zewnątrz. Panuje tu chłód. Nie jest ci zimno?

– Nie, czuję się dobrze.

Usiadłam na drugim krześle. Podsunął mi podnóżek, na którym oparłam stopy. Zastanawiałam się, jakie to uczucie mieszkać w domu, gdzie wszystkie życzenia natychmiast się spełniają, gdzie ktoś inny odpowiada za zakupy i przygotowanie posiłków, sprzątanie, wyrzucanie śmieci, zagospodarowanie otoczenia. Czy zostaje coś, co można zrobić samemu?

– Jak to jest, kiedy rodzisz się z takimi pieniędzmi? Nawet sobie tego nie wyobrażam.

Zawahał się, unosząc głowę.

Usłyszeliśmy odległy odgłos nadjeżdżającego ambulansu, crescendo wyjącej syreny przeszło nagle w żałosny skowyt. Spoglądał na mnie, pocierając bezwiednie podbródek.

– Myślisz, że jesteśmy zepsuci? – Dwie połówki jego twarzy zdawały się przekazywać sprzeczne informacje: jedna była ożywiona, druga martwa.

– Skąd mogę wiedzieć? Żyjesz o wiele lepiej niż większość – powiedziałam.

– Słuchaj, my też potrafimy się dzielić. Moja matka zasila lokalne fundusze charytatywne, działa też w zarządzie muzeum sztuki i towarzystwa historycznego. Nie wiem, jak tam Derek. Gra w golfa i mnóstwo czasu spędza w klubie. No cóż, to nie fair. Dogląda kilku inwestycji, dzięki czemu się spotkali. Był zarządcą majątku, jaki powierzył mi dziadek. Gdy poślubił mamę, odszedł z banku. Tak czy inaczej, wspierają liczne przedsięwzięcia, nie są więc samolubami, którzy depczą biedaków. Przy niewielkiej tylko pomocy moja matka zorganizowała klub dziewczęcy w Santa Teresa. I ośrodek pomocy ofiarom gwałtu.

– A co z Kitty? Czym ona się zajmuje, oprócz faszerowania się wszystkim, co znajduje się w zasięgu ręki?

Popatrzył na mnie uważnie.

– Nie osądzaj zbyt pochopnie. Nie wiesz, co każde z nas przeszło.

– Masz słuszność. Przepraszam. Sama nie jestem święta. Czy chodzi do prywatnej szkoły?

Zaprzeczył gestem.

– Już nie. Tego roku przeniesiono ją do wyższej szkoły w Santa Teresa. Wszystko po to, by mogła wziąć się w garść.

Z niepokojem wpatrywał się w drzwi. Dom skonstruowano tak solidnie, że nie mogliśmy stwierdzić, czy sanitariusze są już na górze.

Przeszłam przez pokój i uchyliłam drzwi. Wywozili właśnie Kitty na noszach, których kółeczka przekręcały się niczym te w wózku na zakupy, gdy pojazd zjeżdżał do holu. Leżała przykryta kocem, tak mizerna, że powstało na nim tylko nieznaczne wybrzuszenie. Jedno szczupłe ramię wystawało spod przykrycia. Zaczęli aplikować jej dożylnie zastrzyki, jeden z sanitariuszy przytrzymywał plastikową torebkę z jakimś przezroczystym płynem. Przez rurkę do nosa podawano jej tlen. Doktor Kleinert otwierał pochód, prowadząc go w kierunku schodów, a Derek szedł z tyłu, bezradny, blady, z rękami w kieszeniach. Wyglądał na przybitego; gdy mnie zobaczył, zatrzymał się.

– Pojadę za nimi swoim autem – powiedział, choć nikt go o nic nie pytał. – Proszę powiedzieć Bobby’emu, że jesteśmy u Świętego Terry’ego.

Zrobiło mi się go żal. Cała ta scena przywodziła na myśl jakiś scenariusz filmowy, personel medyczny skoncentrował się na swym zadaniu. Zabierali właśnie jego córkę, która mogła przecież umrzeć, lecz nikt jakoś nie zauważał tej możliwości. Znikła gdzieś matka Bobby’ego, podobnie jak goście przybyli na drinka. Jakby wszystko źle zaplanowano, niczym w opracowanym szczegółowo widowisku, które skończyło się klapą.

– Chce pan, żebyśmy też pojechali? – zapytałam.

Derek zaprzeczył ruchem głowy.

– Powiadomcie tylko żonę, gdzie jestem – rzekł. – Zadzwonię, gdy tylko będzie coś wiadomo.

– Powodzenia – powiedziałam, na co on obdarzył mnie nikłym uśmiechem, jakby powodzenie było czymś, z czym rzadko ma do czynienia.

Obserwowałam, jak procesja znika u podnóża schodów. Zamknęłam za sobą drzwi. Miałam już coś powiedzieć, lecz Bobby wpadł mi w słowo.

– Słyszałem.

– Dlaczego twoja matka jest taka obojętna? Pokłóciła się z Kitty?

– Jezu, to zbyt skomplikowane, nie można tego tak łatwo wytłumaczyć. Od czasu ostatniego podobnego incydentu mama nie chce mieć z Kitty nic wspólnego, co nie jest takie okrutne, na jakie wygląda. Z początku robiła, co mogła, lecz kryzysy następowały jeden po drugim. Częściowo dlatego między nią a Derekiem nie najlepiej się układa.

– A częściowo?

Minę miał nietęgą. To jasne, czuł się współwinny.

Ktoś zastukał do drzwi i weszła Meksykanka z włosami splecionymi w warkocz, niosła tacę. Miała nieprzenikniony wyraz twarzy i unikała kontaktu wzrokowego. Jeśli wiedziała, co się dzieje, nie dawała tego po sobie poznać. Przez chwilę krzątała się przy serwetkach i sztućcach. Prawie spodziewałam się, że za chwilę wyciągnie rachunek, by go podpisać i załączyć napiwek.

– Dzięki, Alicjo – rzekł Bobby.

Mruknęła coś i odeszła. Poczułam się niezręcznie, wszystko odbyło się tak bezdusznie. Chciałam zapytać, czy buty pieką ją tak samo jak mnie, albo czy ma rodzinę, o której mogłybyśmy porozmawiać. Pragnęłam, by wyraziła głośno swą ciekawość albo strach przed ludźmi, dla których pracuje, odwożonych na wózku ortopedycznym o dziwnej porze dnia. Zamiast tego Bobby nalał wina i zaczęliśmy jeść.