W pośpiechu wyłączyłam aparaturę, zrzuciłam Franklina na wózek, fundując mu przejażdżkę z powrotem do chłodni, po drodze wyłączając światła i zamykając gabinet.
Lawirując noszami, wydostałam się na korytarz, a po chwili dotarłam do kostnicy. Wykładałam właśnie Franklina na jego pryczę, gdy coś przykuło mój wzrok. Zerknęłam na następny rząd piętrowych łóżek. Dokładnie na wysokości moich oczu widniała dłoń mężczyzny, wydawała się przy tym jakaś inna. Zwłoki, które oglądałam, były trupio blade, ich ciało przypominało skórę lalki, były gumowate i nierzeczywiste. Ta dłoń miała zbyt różową barwę. Teraz dostrzegłam, że ciało tylko powierzchownie przykryto plastikową folią. Czy znajdowało się tu wcześniej? Przysunęłam się bliżej, sięgając niezdecydowanie ręką. Chyba wydałam ten buczący dźwięk, który się zwykle wydaje tuż przed właściwym krzykiem.
Uważnie odsunęłam plastik z twarzy. Mężczyzna, biały, dwadzieścia kilka lat. Nie wyczułam pulsu, ale to chyba dlatego, że ligatura ściśle opięła jego szyję, nieomal tonąc w ciele, aż język wysunął się na zewnątrz. Ciało było chłodne, ale nie zimne. Przestałam oddychać. Myślałam, że moje serce też stanie. Miałam podstawy sądzić, że poznałam właśnie Alfiego Leadbettera, niedawno zmarłego. W tej chwili nie martwiłam się tym, kto go zabił, ale kto otworzył mi drzwi. Nie przypuszczałam, żeby to był Alfie. Nagle zaczęłam podejrzewać, że krążę po tym opuszczonym budynku w towarzystwie zabójcy, który bez wątpienia wciąż czai się w pobliżu, sprawdzając, co zamierzam zrobić, i czekając na sposobność załatwienia mnie w ten sam sposób co tego nieszczęsnego asystenta, który wszedł mu w drogę.
Wybiegłam z pomieszczenia, moje serce łomotało, zasilając strumieniem strachu mój naelektryzowany organizm. W kostnicy paliło się uspokajające światło, jednocześnie panował śmiertelny bezruch.
W myślach przeanalizowałam drogę ucieczki. Okna na dole uzbrojono przeciw włamywaczom w tak gęstą kratę, że niepodobna było się przez nią prześlizgnąć. W ciężkie szklane, zewnętrzne drzwi wtopiono drucianą siatkę, którą mogłam – albo nie mogłam – sforsować. Ale już z pewnością nie byłam w stanie ich roztrzaskać bez przyciągania uwagi. Musiałabym pryskać schodami, po drodze minęłabym te same podwójne drzwi, którymi przyszłam, choć myśl, że znajdę się jeszcze raz na korytarzu, napawała mnie przerażeniem.
Gdzieś nade mną trzasnęły drzwi i aż podskoczyłam. Usłyszałam, jak ktoś schodzi po schodach, pogwizdując beztrosko. Ochrona? Ktoś, kto skończył pracę? Za późno na działanie, za późno na ucieczkę, nie było też gdzie się schować. Stałam więc jak wmurowana, gapiąc się na drzwi, a odgłos kroków rozlegał się coraz wyraźniej. Ktoś zawahał się na korytarzu, nucąc kilka pierwszych fraz z „Someone To Watch Over Me”. Przekręciła się gałka i wszedł doktor Fraker, zdziwiony moim widokiem.
– Och! Cześć. Nie spodziewałem się spotkać cię tutaj – powiedział. – Myślałem, że rozmawiasz z Kellym.
Odetchnęłam głęboko i wykrztusiłam:
– Rozmawiałam. Chwilkę temu.
– Jezu, co się stało? Wyglądasz jak duch.
Potrząsnęłam głową.
– Wychodziłam właśnie, kiedy drzwi trzasnęły. Napędziłeś mi strachu – chrypiałam, jakbym niedawno przechodziła mutację.
– Przepraszam. Nie miałem zamiaru cię przestraszyć. – Miał na sobie chirurgiczną zieleń.
Obserwowałam, jak podchodzi do blatu i otwiera szufladę, wyciągając narzędzia. Wydobył również strzykawkę i fiolkę.
– Słuchaj, mamy problem – powiedziałam.
– Naprawdę? A jaki? – Doktor Fraker odwrócił się do mnie z uśmiechem i przypomniałam sobie wypowiedź Noli. „Rozmawiamy tu o wariacie. Kimś całkowicie szalonym” – szeptała. Doktor Fraker świdrował mnie wzrokiem, napełniając strzykawkę. Zasłona spadła mi z oczu. Ona chciała skończyć z tym małżeństwem. Chciała uwolnić się od niego. W swej naiwności Bobby Callahan myślał, że może jej pomóc.
Z jego twarzy i zwolnionych ruchów wyczytałam najgorsze. Zastrzyk miał mnie zabić. Przygotował cały potrzebny ekwipunek: wygodny stół ze zlewem, piłki, skalpele, utylizator pracujący tuż pod zlewem. Znał też anatomię, wszystkie ścięgna i więzadła. Wyobraziłam sobie skrzydło indyka, jak trzeba je odgiąć do tyłu, by wsunąć ostrze we właściwe miejsce.
Zwykle krzyczę, kiedy jestem przerażona, teraz poczułam, jak do oczu napływają mi łzy. Żaden smutek, lecz horror. Na przekór wszystkim kłamstwom, które w życiu wymyśliłam, w tej chwili nie umiałam wykombinować ani jednego. Jakby mój umysł wyprano z myśli. Stałam więc z kliszą w dłoni, a prawda widniała na mojej twarzy. Jedyną deskę ratunku stanowiło wyprzedzenie Frakera i poruszanie się z podwójną prędkością.
Zanurkowałam w stronę drzwi i zaczęłam szarpać gałkę. Otworzyłam je z hałasem i pobiegłam w stronę schodów, pokonując po dwa stopnie naraz, potem trzy, spoglądając przez ramię i jęcząc ze strachu. Wypadł zza drzwi, w dłoni trzymał luźno strzykawkę. W panikę wpadłam na widok jego powolnych ruchów, jakby miał czas do końca świata. Podjął swój śpiew w przerwanym miejscu, jego interpretacja nie przyniosłaby chluby Gershwinowi.
– Niczym owieczka zagubiona w lesie… Wiem, że mogę być zawsze dobra… dla tego, który mnie pilnuje…
Dobiegłam do końca schodów. Co on wiedział, czego ja nie wiedziałam? Dlaczego sądził, że wystarczy mu to zwolnione tempo, gdy ja frunęłam do wyjścia? Wyrżnęłam ramieniem w podwójne drzwi, ale nie ustąpiły. Trzasnęłam w nie ponownie. Jeśli dam mu czas na dotarcie do korytarza, będę odcięta. Na korytarz wypadłam dokładnie wtedy, gdy on wynurzał się ze schodów.
Człap, człap. Oprócz śpiewu słyszałam jego posuwisty krok.
– I choćby nie był mężczyzną, o którym dziewczyny mówią – przystojny, ma klucz do mojego serca…
Wciąż się nie spieszy. Chciałam krzyczeć, ale jaki to miałoby sens? Budynek był pusty. Szczelnie pozamykany. Ciemny z wyjątkiem bladego światła, sączącego się z parkingu. Potrzebowałam broni. Fraker trzymał małą strzykawkę, wypełnioną czymś, czym chce mnie nafaszerować. Prócz tego jest rosłym facetem i gdy tylko mnie dopadnie, będę miała kłopoty.
Pobiegłam korytarzem w stronę dawnego archiwum i trzasnęłam drzwiami, aż jęknęły zawiasy. W biegu złapałam deszczułkę i ponownie wyskoczyłam na korytarz, zmierzając w stronę odległego końca. Musiały tam być schody albo okno do wybicia, jakaś droga ucieczki.
Za plecami człowiek, który nie potrafił nawet śpiewać, nie fałszując, wciąż nucił:
– Powiedz mu, proszę, niechaj się pośpieszy, niech mój ślad odnajdzie, och, jak mi trzeba kogoś, kto by mnie pilnował…
Ruszyłam wreszcie schodami do góry, w biegu analizując sytuację. W tym tempie mógł ścigać mnie po całym budynku.
Wkrótce padnę wyczerpana, a on nawet się nie spoci. To nie najlepszy pomysł, by uciekać w ten sposób. Wybiegłam na następne piętro i rzuciłam się do drzwi. Zamknięte. Pozostawało mi już tylko jedno piętro. Czy zaganiano mnie do pułapki albo do zagrody? Miałam przeczucie, że on tu jest pasterzem, że wszystko z góry zaplanował.
Wychodził właśnie na schody poniżej, kiedy i ja na nie znów wbiegłam, kierując się na drugie piętro i ściskając deszczułkę w dłoni. Nie podobało mi się to wcale. Drzwi na drugim piętrze uchyliły się bez oporu i znalazłam się na przyciemnionym korytarzu. Skręciłam w prawo, zwalniając trochę tempo. Zasapałam się, pot ze mnie spływał. Rozważałam, czy by nie znaleźć sobie kryjówki, ale wybór miałam ograniczony. Po obu stronach ciągnęły się gabinety, lecz bałam się, by mnie w jednym z nich nie osaczono. Wystarczyło, żeby sprawdzał jeden po drugim, a dość szybko zorientowałby się, w którym się ukrywam. Prócz tego nie znosiłam się chować. Czuję się wtedy jak sześciolatka i robi mi się niedobrze. Pragnęłam pozostawać w ruchu, wyprostowana, działać, a nie kulić się z rękoma przy twarzy, błagając, by Bóg uczynił mnie przezroczystą.