Jakiś głos nam przerwał.
– Czy coś nie tak?
Od galerii zbliżał się Derek Wenner z drinkiem w ręku. Ten mężczyzna był niegdyś przystojny. Średni wzrost, jasne włosy, szare oczy, powiększone dzięki okularom w metalicznie niebieskich oprawkach. Był chyba dobrze po czterdziestce i miał co najmniej trzydzieści funtów nadwagi, a także pucołowatą twarz o rumianej karnacji, co jest charakterystyczne dla ludzi nazbyt często zaglądających do kieliszka; linia jego włosów wygięła się w szerokie „U”, pozostawiając pośrodku przerzedzony szpaler, krótko przystrzyżony i zaczesany na bok. Na skutek nadwagi zrobił mu się podwójny podbródek i utyła szyja, przez co kołnierzyk koszuli zbytnio go opinał. Plisowane, gabardynowe spodnie wyglądały na drogie, podobnie jak biało-brązowe skórzane mokasyny. Nosił sportową marynarkę, ale przed chwilą musiał ją zdjąć razem z krawatem. Z ulgą rozpiął kołnierzyk.
– Co tu się dzieje? Gdzie jest Kitty? Twoja matka chce wiedzieć, dlaczego nie przyłączyła się do nas.
Bobby wydawał się zakłopotany.
– Nie wiem. Rozmawiała z nami, po czym zasnęła.
Słowo „zasnęła” nie wyjaśniało wszystkiego w moim przekonaniu. Twarz Kitty miała kolor plastikowego pierścionka, który raz zamówiłam, będąc jeszcze dzieckiem. Pierścionek był biały, lecz gdy potrzymało się go przez chwilę pod światło, a potem zamknęło w dłoni, mienił się bladą zielenią. To, moim zdaniem, nie oznaczało dobrego zdrowia.
– Do diabła, lepiej z nią pogadam – powiedział. Wątpiłam, czy przyjdzie mu to łatwo. Otworzył drzwi i wszedł do pokoju Kitty.
Bobby obrzucił mnie spojrzeniem, w którym czaiło się zarówno zrezygnowanie, jak i niepokój. Zerknęłam przez otwarte drzwi. Derek odstawił drinka na stolik i usiadł na łóżku.
– Kitty?
Położył dłoń na jej ramieniu i potrząsnął delikatnie. Żadnej reakcji.
– No, dalej, kochanie, zbudź się.
Spojrzał na mnie skonsternowany.
– No, obudź się.
– Chce pan, żebym zeszła na dół po jednego z lekarzy? – zapytałam. Znów nią potrząsnął. Nie czekałam na odpowiedź.
Założyłam buty i zostawiwszy torebkę przy drzwiach, ruszyłam w stronę schodów.
Kiedy dotarłam do salonu, Glen Callahan zerknęła na mnie, najwidoczniej wyczuwając, że stało się coś złego.
Podeszła do mnie.
– Gdzie Bobby?
– Na górze z Kitty. Myślę, że dobrze by było, gdyby ktoś ją obejrzał. Straciła przytomność i pani mąż ma kłopoty z obudzeniem jej.
– Zawołam Leo.
Patrzyłam, jak zbliża się do doktora Kleinerta i szepcze mu coś do ucha. Zerknął na mnie i przeprosił resztę towarzystwa. Cała nasza trójka podążyła na górę.
Bobby dołączył do Dereka przy łóżku Kitty, troska wykrzywiła mu twarz. Derek próbował posadzić dziewczynę, ale osuwała się na bok. Doktor Kleinert przyskoczył energicznie i odsunął obu mężczyzn. Sprawdził oznaki życia, wyciągając latarkę punktową z wewnętrznej kieszeni marynarki. Źrenice Kitty zwęziły się do wielkości główki szpilki, a z miejsca, gdzie stałam, zielone oczy wyglądały na zamglone i martwe, słabo reagowały na światło, którym lekarz mrugnął najpierw w jedno, potem w drugie oko. Oddychała wolno i płytko, jej mięśnie zwiotczały. Doktor Kleinert sięgnął po telefon, stojący na podłodze przy łóżku, po czym wykręcił 911.
Glen wciąż stała w drzwiach.
– No i co?
Kleinert zignorował ją, najwidoczniej rozmawiał z lekarzem dyżurnym.
– Tu doktor Leo Kleinert. Będzie mi potrzebny ambulans na West Glen Road w Montebello. Mam tu pacjenta cierpiącego na zatrucie barbituranami. – Przedyktował adres i kilka instrukcji, jak dojechać na miejsce. Odłożywszy słuchawkę, spojrzał na Bobby’ego. – Domyślasz się, co brała?
Bobby potrząsnął głową.
– Pół godziny temu nic jej nie było. Sam z nią rozmawiałem – powiedział Derek, zwracając się do Glen.
– Och, Derek, na miłość boską! – odparła zirytowana.
Kleinert sięgnął ręką, by otworzyć szufladkę. Przerzucił trochę gratów i nagle zawahał się, wyciągając zasób tabletek, który powaliłby słonia. Znajdowały się w paczce ziploca, jakieś dwieście kapsułek: nembutal, seconal, niebiesko-pomarańczowy tuinal, placidyl, quaalude, niczym zapas kolorowych części potrzebnych jakiemuś chałupnikowi.
Mina Kleinerta zdradzała ogarniającą go rozpacz. Popatrzył do góry, na Dereka, trzymając w palcach rąbek paczki. Dowód numer jeden w procesie, który zgodnie z moim przypuszczeniem toczył się już od pewnego czasu.
– Co to za świństwo? – zapytał Derek. – I skąd je wytrzasnęła?
Kleinert potrząsnął głową.
– Najpierw stąd wyjdźmy, potem będziemy się martwić.
Glen Callahan już nas opuściła, słyszałam, jak celowo stuka obcasami, zmierzając w stronę schodów. Bobby wziął mnie pod ramię i oboje ruszyliśmy korytarzem.
Derek nadal nie mógł uwierzyć w realność sytuacji.
– Wygrzebie się z tego?
Doktor Kleinert mruknął w odpowiedzi, ale z daleka nie dosłyszałam co.
Bobby poprowadził mnie do pokoju po drugiej stronie korytarza i zamknął drzwi.
– Nie mieszajmy się teraz. Za moment zejdziemy. – Potarł palce swej okaleczonej ręki, jakby była talizmanem. Powróciło przeciąganie wyrazów.
Pokój był obszerny, z głęboko osadzonymi oknami, z których rozciągał się widok na tylną część posesji. Rozłożony od ściany do ściany dywan lśnił bielą, gęste włosie dopiero co odkurzono, gdyż w niektórych miejscach dostrzegałam odciski stóp Bobby’ego. Jego podwójne łóżko wydawało się maleńkie w komnacie mającej bok długości trzydziestu stóp, z wielką garderobą po lewej stronie i łazienką w dalszej części za nią. Na antycznym, sosnowym kufrze u stóp łoża postawiono telewizor. Na prawo przy ścianie znajdowało się długie biurko przykryte blatem z białego tworzywa sztucznego. IBM Selectric II, klawiatura, monitor i drukarka stały na nim rzędem. Półki, które również wykonano z podobnego białego tworzywa, zawierały głównie książki medyczne. Po przeciwnej stronie pokoju urządzono miejsce do wypoczynku: dwa tapicerowane krzesła i podnóżek przykryty tkaniną w rdzawą, białą i ciemnobłękitną kratę. Stolik na kawę, lampka do czytania, książki i ułożone pod ręką czasopisma sugerowały, że tu właśnie Bobby spędza swój wolny czas.
Podszedł do interkomu w ścianie i wcisnął guzik.
– Callie, umieramy tu z głodu. Czy możesz podesłać nam tackę? Dla dwóch osób, prócz tego przyda się nieco białego wina.
Usłyszałam w tle stłumiony brzęk: ładowano naczynia do zmywarki.
– Tak, panie Bobby. Każę Alicji coś zanieść.
– Dziękuję.
Pokuśtykał do jednego z krzeseł i usiadł.
– Jem, kiedy jestem w złym humorze. Zawsze tak było. Usiądź przy mnie. Cholera, nienawidzę tego domu. Kiedyś go kochałem. Gdy byłem dzieckiem, wydawał mi się wspaniały. Tyle miejsca do biegania. Do chowania się. Niekończące się podwórko. A teraz czuję się tu jak w kokonie. Izolowany. Ale nie odgrodzony od złych rzeczy na zewnątrz. Panuje tu chłód. Nie jest ci zimno?
– Nie, czuję się dobrze.
Usiadłam na drugim krześle. Podsunął mi podnóżek, na którym oparłam stopy. Zastanawiałam się, jakie to uczucie mieszkać w domu, gdzie wszystkie życzenia natychmiast się spełniają, gdzie ktoś inny odpowiada za zakupy i przygotowanie posiłków, sprzątanie, wyrzucanie śmieci, zagospodarowanie otoczenia. Czy zostaje coś, co można zrobić samemu?
– Jak to jest, kiedy rodzisz się z takimi pieniędzmi? Nawet sobie tego nie wyobrażam.
Zawahał się, unosząc głowę.
Usłyszeliśmy odległy odgłos nadjeżdżającego ambulansu, crescendo wyjącej syreny przeszło nagle w żałosny skowyt. Spoglądał na mnie, pocierając bezwiednie podbródek.
– Myślisz, że jesteśmy zepsuci? – Dwie połówki jego twarzy zdawały się przekazywać sprzeczne informacje: jedna była ożywiona, druga martwa.
– Skąd mogę wiedzieć? Żyjesz o wiele lepiej niż większość – powiedziałam.
– Słuchaj, my też potrafimy się dzielić. Moja matka zasila lokalne fundusze charytatywne, działa też w zarządzie muzeum sztuki i towarzystwa historycznego. Nie wiem, jak tam Derek. Gra w golfa i mnóstwo czasu spędza w klubie. No cóż, to nie fair. Dogląda kilku inwestycji, dzięki czemu się spotkali. Był zarządcą majątku, jaki powierzył mi dziadek. Gdy poślubił mamę, odszedł z banku. Tak czy inaczej, wspierają liczne przedsięwzięcia, nie są więc samolubami, którzy depczą biedaków. Przy niewielkiej tylko pomocy moja matka zorganizowała klub dziewczęcy w Santa Teresa. I ośrodek pomocy ofiarom gwałtu.