Napiszę o tym w następnym rozdziale.
33. PIERWSZA MIŁOŚĆ
Roza Berger. Szulamit z Pieśni nad Pieśniami. Chaim Fruchsztejn – groźny rywal. Skrzypiące sztyblety i język francuski. Gra na skrzypcach. Rozkoszne marzenia
Gdyby Szołem nie spotykał się z nią często w późniejszych latach swego życia, gotów byłby przysiąc, że ta, która go oczarowała i podbiła, gdy miał zaledwie czternaście lat, była tylko wytworem wybujałej wyobraźni. Miała na imię Roza. Szołem nigdy nie widział, aby przechadzała się sama po mieście. Zawsze otaczali ją liczni adoratorzy. Zawsze przebywała w gronie młodzieńców, i to z najbogatszych i najznakomitszych rodzin żydowskich. Także w towarzystwie chrześcijan. Bywała i w kręgu oficerów. Rosyjski oficer spaceruje z Żydówką. Słyszeliście?! Taki spacer stanowił wielką sensację. W mieście kipiało. Nie każda młoda Żydówka mogła sobie na coś podobnego pozwolić. Nie każdej Żydówce miasto było skłonne to wybaczyć. Roza stanowiła wyjątek. Tylko ona grała na pianinie. Ona jedynie mówiła po francusku. Mówiła głośno i głośno się śmiała. Roza to nie byle kto. Jest panną z najlepszego domu. Jej ojciec to jeden z najbogatszych i najznakomitszych Żydów w Perejasławiu.
Arystokrata pełną gębą. W młodości, opowiadają ludzie, golił się wbrew zakonowi. Dziś jest już stary i siwy. Nosi brodę, okulary, pod oczyma ma worki. Podobne woreczki ma także Roza. Odziedziczyła je. Trzeba przyznać, że jest jej z tym do twarzy. Wraz z jedwabnymi brwiami, żydowsko – greckim noskiem i jasnobiałą cerą stanowią jakąś harmonijną całość. Jej zgrabna figura podbiła serce obiecującego, ładnego i wiecznie marzącego chłopca chederowego, Szołema, syna Nachuma. Od pierwszego spojrzenia jej cudownych niebieskich oczu Szołem zakochał się na zabój. Pokochał tę Sulamit pierwszą, płomienną i świętą miłością czternastoletniego niewinnego chłopca.
Tak! To Sulamit. Tylko Szulamit z Pieśni nad Pieśniami posiadała takie piękne, takie boskie oczy. Tylko Szulamit z Pieśni nad Pieśniami potrafi swoim spojrzeniem tak słodko i miłośnie, tak głęboko zapaść w serce. Mogę Was, drodzy czytelnicy, zapewnić, że na Szołema Roza spojrzała tylko raz. No, może najwyżej dwa. I to mimochodem, pewnego sobotniego dnia na ulicy. Spacerowała w otoczeniu całej watahy kawalerów. Wśród nich był pewien szczęściarz, Chaim Fruchsztejn.
Chaim to synek Josy Fruchsztejna. Jedynaczek. Ma bardzo krótkie nogi. Za to nos szczególnie długi. A na nim czerwone „porzeczki”. Zęby, rzekłbym, przeraźliwie duże. Ubierał się jak dandys, stuprocentowy modniś. Sztyblety lakierowane, skrzypiące. Obcasy wysokie, bardzo wysokie. Chciał uchodzić za wysokiego. Kamizelka biała jak śnieg. Włosy gładko zaczesane. Pośrodku przedziałek. Jak gąbka, nasączony perfumami. Zapach przeróżnych kremów, wód kolońskich i innych pachnideł czuć było od niego na kilometr.
Ten to Chaim był najszczęśliwszy spośród wszystkich adoratorów Rozy. Jego to właśnie uznało miasto za jej narzeczonego. Uchodził za oblubieńca Rozy. Dlatego, że był synem Josy Fruchsztejna. A Jose Fruchsztejn to bogacz. Bogacze to równi partnerzy. Zwłaszcza gdy chodzi o związek małżeński. Poza tym Chaim był jedynym na cały Perejasław młodzieńcem, który mówił po francusku. On mówił po francusku i Roza mówiła po francusku. Czyż mogła być wobec tego lepsza para? I jeszcze jedno: ona grała na pianinie, a on na skrzypcach. I gdy we dwoje grają, to zostaw, człowieku, wszystko, co posiadasz, i wal bez namysłu pod ich okno. Warto doprawdy stać całą noc, aby posłuchać, jak grają. Szołem nieraz stawał w letnie wieczory pod oknem Rozy i słuchał boskich melodii, wydobywanych jej ślicznymi palcami z czarnego błyszczącego fortepianu. Słuchał też niebiańskich dźwięków, które Chaim Fruchsztejn wyciągał z delikatnych strun swoich skrzypiec. Tylko „ach” i tylko „och”! Możecie sobie wyobrazić, co Szołem wtedy przeżywał. Rozpływał się ze szczęścia i jednocześnie umierał ze zgryzoty. Błogosławił i przeklinał. Rozkoszował się muzyką i cierpiał, że to ktoś inny gra z Rozą. Błogosławił ręce, które potrafią wydobyć z instrumentów takie słodkie, urocze dźwięki, takie anielskie melodie. Przeklinał dzień, w którym przyszedł na świat w rodzinie Rabinowiczów, a nie Fruchsztejnów. Klął na czym świat stoi, że Chaim Fruchsztejn jest synem bogacza a on, niestety synem biedaków. Nie mógł doprosić się swoich rodziców, aby kupili mu lakierowane skrzypiące sztyblety na wysokich obcasach. Co gorsze, jego buty były już mocno sfatygowane. Obcasy poskręcane, zelówki zdarte. A gdyby nawet zdobył się kiedyś na odwagę i powiedział, że chce mieć lakierowane sztyblety, usłyszałby tylko: – A po co? – A gdyby jeszcze dodał, że chce, aby jego buty skrzypiały, to nie ulega wątpliwości – dostałby w twarz. Jakby to było dobrze, gdyby zdobył skarb! Ten skarb, o którym jego woronkowski przyjaciel, sierota Szmulik, naopowiadał tyle pięknych bajek. Głupstwo! Nie ma żadnego skarbu. A może gdzieś tam skarb jest, ale trudno go odnaleźć. Jest dobrze ukryty. Nim dotrzesz do niego, jeszcze głębiej schowa się w ziemię. I znowu przeklął Szołem dzień swoich urodzin. Dlaczego urodził się w rodzinie poczciwych Rabinowiczów? I jeszcze bardziej znienawidził krótkonogiego Chaima Fruchsztejna o długim, upstrzonym czerwonymi porzeczkami nosie. Za to, że Bóg obdarzył Chaima trzema wspaniałymi rzeczami: sztybletami, znajomością francuskiego i umiejętnością gry na skrzypcach.
Nieszczęsny Szołem dał słowo, co więcej, przysiągł pod oknem Rozy, przy świetle księżyca, przy wtórze dochodzących z okna niebiańskich melodii, że natychmiast zacznie się uczyć gry na skrzypcach. Będzie grał jak ten szczęściarz Chaim Fruchsztejn. Nie! Swoją grą zapędzi w kozi róg dziesięciu takich Fruchsztejnów. I będzie się uczył francuskiego. Przy Bożej pomocy będzie mówił po francusku niczym Chaim Fruchsztejn. A być może prześcignie go nawet. I wtedy uda się do domu Rozy. Przemówi do niej słowami z Pieśni nad Pieśniami – Szuwi, szuwi, Szulamit – wróć, wróć Szulamit, spójrz na mnie, posłuchaj, jak gram na skrzypcach! – I przeciągnie smyczkiem po strunach. Gdy jego Sulamit to usłyszy, ze zdziwieniem zapyta: – Skąd umiesz grać? – A on odpowie: – Z siebie! Sam się nauczyłem. – Chaim Fruchsztejn zdębieje. Z zazdrością na pewno podejdzie do Rozy, aby szepnąć jej coś po francusku. Wtedy wtrąci się Szołem. W pół słowa przerwie mu, i to po francusku: – Uważaj pan, panie Chaimie, na język, którym się posługujesz. Ja rozumiem każde słowo. – I Chaim zdębieje wtedy na fest. Roza – Szulamit zaś wstanie z krzesła, weźmie pod ramię Szołema i powie tylko jedno słowo: – Chodźmy!
Pójdą wówczas na spacer we dwoje. Roza i on. Po promenadzie Perejasławia. I będą rozmawiać po francusku. A sznur kawalerów z Chaimem Fruchsztejnem na czele będzie za nimi postępował. Ludzie w mieście będą pytać: – Co to za szczęśliwa parka? Ależ to Roza ze swoim wybrańcem! A któż to jest, ten jej wybraniec? Jej wybraniec to mistrz Tanachu z Woronki. To ten znakomity kaligraf, Szołem, syn Nachuma, Szołem Rabinowicz! – Szołem to wszystko słyszy. Jednak, jakby nigdy nic, idzie dalej pod rączkę z piękną Rozą. Wpatruje się w jej niebieskie oczy. Oczy Rozy cudownie skrzą się wesołymi iskierkami. Czuje ciepło jej dłoni. Słyszy, jak serce bije mu w piersiach. Tik, tak, tik, tak! A jego buty skrzypią. To już przechodzi wyobraźnię, to graniczy już z cudem.
A co do gry na skrzypcach i konwersacji po francusku, sprawa jest jasna. Po prostu nauczył się. Tak długo pracował, aż opanował obie dziedziny. Ale z butami sprawa jest dość dziwna. Skąd to skrzypienie? Czyżby i one same nauczyły się tej sztuki? A może to się tylko jemu tak wydaje? I zaczyna przytupywać. Obiema nogami. Mocno, coraz mocniej i nagle obrywa od brata, z którym śpi w jednym łóżku: – Czego wierzgasz nogami jak koń? – Szołem zrywa się. Czyżby to był tylko sen?