Po krótkiej przerwie stryj odzywa się. Czas na modlitwę Mincha. Żałobnicy wstają ze swoich miejsc. Ojciec wraz z dziećmi odmawia na stojąco modlitwę. Sześciu chłopców, a wśród nich nieco starszy z rudą bródką, odmawia Kadisz tak wspaniale, że tylko słuchać. Rodzina z dumą patrzy na kadiszowców. Obce kobiety pękały z zazdrości. – Mając za sobą takich kadiszowców, matka trafi wprost do raju. A gdyby nie, to znaczy, że koniec świata już blisko. – To zdanie wypowiada jakaś krewna. Nazywa się Bluma. Widać, że to kobieta robotna. Męża ma niemowę. Zostawiła go wraz z dziećmi i przybyła tu, aby pomóc rodzinie zmarłej. W kuchni, przy sprzątaniu pokoi albo przy dzieciach. Dzieci nie mogą uskarżać się na brak opieki. Wprost przeciwnie. Od śmierci matki stały się jakby ważniejsze. Są przecież sierotami. W czasie siedmiu dni żałoby bywały chwile, które nastrajały dzieci świątecznie. Po pierwsze, a jest to sprawa chyba najważniejsza, nie chodziły do chederu. Po drugie, dostawały w tym czasie prawdziwą słodzoną herbatę. Do tego zaś nie były wcale przyzwyczajone. Ponadto certowano się z nimi jak nigdy. To obmacywano im główki, to znów brzuszki. Pytano o pracę żołądeczków. Dowiedziały się wtedy, że w ogóle mają żołądki. A już największą frajdą było siedzieć z ojcem na kołdrze i patrzeć, jak on, pomarszczony i pochylony, ślęczy nad Księgą Hioba. Miło było słuchać coraz to nowych gości, którzy nawiedzali ich dom, aby pocieszyć w żałobie. Dziwne jakieś były ich słowa. Wchodzili do mieszkania bez zwykłego „dzień dobry”. Wychodzili bez pożegnania. Dziwnie jakoś mrugali oczami i niewyraźnie mamrotali pod nosem: – Hmm…mm… Syjon i Jerozolima.
Dla małego urwisa Szołema tego rodzaju wizyty były istną galerią najprzeróżniejszych typów i obrazów. Prosiły się po prostu, aby je przelać na papier. Na pierwszy plan wysuwa się stryj Pinie. Nie sam, ale w otoczeniu swoich synów, Isrulika i Icła, ubranych w długie kapoty. Stryj ma zakasane rękawy i przemawia. Synowie milczą. Stryj mówi na temat przepisu prawnego, dotyczącego siedmiu dni żałoby. Kiedy, od której godziny liczy się kolejny dzień. Z rana czy wieczorem? Nie jest pewny. Obiecuje, że jeszcze raz zajrzy do swoich ksiąg w domu. Wtedy już będzie wiedział dokładnie. Na razie nie żegna się. Wraz z synami bąka naprędce coś, co brzmi jak „Syjon i Jerozolima”. Urywa się szybko. Po nim zjawia się ciocia Chana ze swoimi córkami. Piskliwym głosem nacierają na ojca. Wystarczy już! Dosyć! Niech przestanie płakać! Płaczem nie przywróci Chai Estery do życia. Przed odejściem ciocia Chana zwraca uwagę, że w mieszkaniu można się udusić. Zażywa tabaki z maleńkiego pudełeczka i podnosi krzyk, aby choć jedno okno otworzyć. – Do wszystkich diabłów – woła – udusić się można. – Po niej wsuwa się ciocia Tema. Kobieta całkiem bez zębów. Trzęsie trochę głową. Z twarzy nie schodzi jej uśmiech, a w oczach łzy. Wypłakuje swoje serce i opowiada nowiny w stylu: – Wszyscy kiedyś pomrzemy…
To są typy z rodzinnej galerii. Potem zjawiają się obcy ludzie. Najrozmaitsze postacie. Jedni wierzą w Boga, w życie na tamtym świecie, a inni nie. Do tych ostatnich należy na przykład Arnold z Pidworków. Ten ze wszystkiego drwi. – Nie ma – powiada – żadnego prawa i żadnego sędziego. Stoi przecież jak byk w Piśmie, że nie ma różnicy między człowiekiem i, nie przymierzając, zwierzęciem. – Strach pomyśleć, co też ten Arnold wygaduje o Bogu i Mesjaszu. A każde wypowiedziane przez niego zdanie jest okrągłe i ma sens. Arnold to jedyna osoba, która wychodzi z domu ze słowami pożegnania. Ciekawe, co się stanie z takim Arnoldem, kiedy pewnego dnia umrze. – Mnie – powiada Arnold – możecie natychmiast po śmierci spalić, a popiół rozsypać po wszystkich siedmiu morzach. Mnie to nic a nic nie obchodzi. – Babcia Minda daje mu odprawę: – Niech już lepiej pańscy wrogowie mówią za pana. – A Arnold jakby nigdy nic. Śmieje się i odchodzi. Za to wchodzi Jose Fruchsztejn. Świeci swoimi ogromnymi zębami. I on ma żal do ojca o to, że Nachum płacze. – Tego – powiada – nie spodziewałem się po nim. – Dodie, syn Icchoka Awigdora, mówi to samo. Zaklina się na wszystkie świętości, że gdyby jemu coś podobnego przytrafiło się, to by cha, cha, cha, wrzucił do skarbonki Meira Cudotwórcy parę groszy… Gdy Dodie wychodzi, wybucha śmiech. Wszyscy przecież wiedzą, że jego żona Fejge Perł to prawdziwa perła. Perła od samego Boga. Chwała Bogu, że już można troszkę się pośmiać. Ojciec wprawdzie wciąż jeszcze zagląda do Księgi Hioba, ale już tak nie płacze jak w pierwszych dniach żałoby. Już nie złości się na stryja Pinie za to, że ten napomyka mu o nowej żeniaczce. Wzdycha jeszcze tylko i postękuje. Wciąż zadaje to samo pytanie: – Co zrobić z dziećmi? Co z nimi począć? – Co zrobić z dziećmi? – stryj Pinie odpowiada mu pytaniem na pytanie. Głaszcze sobie przy tym brodę. – Starsze dzieci będą pobierały naukę tam, gdzie dotychczas. Młodsze zaś dzieci wyślesz do ich dziadka, do Bogusławia.
W Bogusławiu mieszka dziadek Mojsze Jose i babcia Gitł ze strony matki. Dzieci swoich dziadków nigdy na oczy nie widziały. Słyszały tylko, że gdzieś, w jakimś odległym mieście, które nazywa się Bogusław, mają babcię i dziadka. Słyszały, że dziadkowie to ludzie bogaci, mocno nadziani. A więc chcą ich aż tam wysłać. Byłby to w istocie nie najgorszy plan. Po pierwsze, sama jazda. Po drugie, zobaczą nowe miasto. Na dodatek poznają babcię i dziadka, których przedtem w ogóle nie widziały, a to już coś znaczy. Pozostaje do wyjaśnienia tylko jedna sprawa: kogo stryj Pinie zalicza do starszych dzieci, a kogo do młodszych. Nie ulega wątpliwości, że chłopak po bar micwa może się zaliczać do starszych. I ta sprawa tak zajęła Szołema, że przestał prawie myśleć o matce, o tej, po której rano i wieczorem odmawiał Kadisz, i o ojcu, który nie przestawał wzdychać i kwękać, oraz o skarbie, tak bardzo przecież utęsknionym. Teraz pociągało go zupełnie coś innego. Podróż do wielkiego miasta, do Bogusławia, gdzie mieszka dziadek Mojsze Jose i babcia Gitł. Rodzice jego matki, o których mówią, że są tacy bogaci, tacy bogaci!
36. NAD DNIEPREM
Podróż do Bogusławia. Milczący bałaguła – Szymon Wolf. W oczekiwaniu na prom. Bałaguła odmawia modlitwę Mincha nad brzegiem rzeki. Dzieci radują się modlitwą
Pewnego dnia pod koniec lata, tuż przed Groźnymi Dniami, zajechał przed ganek domu Rabinowicza kryty wóz, zwany budą. Ulokowano w nim młodsze dzieci. Dwie dziewczynki i czterech chłopców. Był wśród nich i nasz bar micwa, Szołem. Na drogę dzieci dostały po dwie koszulki, zapas żywności i list do dziadka oraz jego małżonki, babci Gitł. Nie szczędzono im pouczeń i wskazówek, jak zachować ostrożność na przeprawie promowej przez Dniepr.
Pływać po Dnieprze, i to promem! Nikt z nich dotychczas czegoś podobnego nie widział. Nie wiedzą nawet, czym to się je. Mogą sobie tylko wyobrażać. Z pewnością będzie to wielka frajda. I natychmiast wylatuje z myśli matka. Wszystko idzie w niepamięć. W głowie pozostaje tylko podróż. Myśli biegną ku Dnieprowi, zatrzymują się na promie. Znalazł się jednak ktoś, kto przypomniał im o śmierci matki. To babcia Minda. Raz po raz kładzie im do głowy, żeby, uchowaj Boże, nie zapomniały odmawiać Kadisz po matce. Głaszcze ich przy tym po twarzach swoimi zimnymi i śliskimi palcami. Całuje na pożegnanie. Na wieki, na zawsze. Wzdycha: – Jeden tylko Bóg wie, czy uda mi się jeszcze kiedyś spotkać z wami… – I tak też było. Serce nie oszukało jej. Gdy w jakiś czas potem dzieci powróciły z Bogusławia do domu, babcia Minda była już tam, gdzie przebywała ich matka. Grób przy grobie. I ojciec odmówił Kadisz po swojej matce. Był ten rok cholerny rokiem Kadiszów. Strasznie dużo ludzi odmawiało Kadisz po swoich zmarłych. Cała bóżnica naraz odmawiała Kadisz.