Arnold należał do częstych gości Nachuma Rabinowicza. Jego odwiedziny nie były jednak podobne do innych wizyt maskili. Nie przychodził po to, aby tak sobie pogadać, popaplać o wszystkim i o niczym. Przychodził z książką, której jeszcze nikt nie znał, albo z egzemplarzem „Kijewlanina” lub z pretensjami do miasta i jego notabli. Szołem żywił dla niego szacunek większy aniżeli dla innych. Nie odstępował go ani na krok. Chłonął każde jego słowo. A więc to jest ten Arnold, który ma zdać egzamin na notariusza? To on będzie notariuszem? I to jest ten Arnold, który pisze w „Kijewlaninie”? To ten, który nie chce sobie paćkać rąk? Zresztą po co paćkać sobie ręce, gdy się pisze w „Kijewlaninie”? I Szołem nie spuszcza z niego oka. Arnold spodobał mu się. Bardzo sympatyczny i przyjemny facet. Niewysoki. Chudawy, ale mocny. Jakby odlany ze stali. Ruda bródka, o dziwo, dobrze przystrzyżona. Ani śladu pejsów. Krótka marynarka, cienka laseczka i języczek jak brzytwa. Miota gromy i błyskawice. Rozprawia o Bogu i Mesjaszu. Drwi i wyśmiewa chasydów. Rozbija na miazgę fanatyków. Trzeba być uczciwym. Na co mi zda się pobożność? Na co mi wasza pobożność? Bądźcie raczej uczciwi. I głośny, zjadliwy jego śmiech odbija się echem.
Dziwi się Szołem. Jak śmie Żyd coś takiego powiedzieć? Widocznie może sobie na to pozwolić. Arnold z Pidworków może sobie pozwolić na wszystko. Nazywa się przecież Arnold i jest notariuszem. To znaczy będzie notariuszem.
Zdarza się czasem, że stryj Pinie jest akurat obecny i słyszy, jak Arnold z Pidworków przemawia. Skręca się ze śmiechu i woła: – Arnoldzie! Arnoldzie! Oj, Arnoldzie! – Myśli przy tym: „Jak ziemia może dźwigać takiego grzesznika?” Mimo to stryj Pinie również wysoko ceni Arnolda. Ceni go za uczciwość. Uczciwość Arnolda znana jest w mieście. Wariat na punkcie uczciwości. Człowiek nie znający przed nikim strachu. Wali prawdę w oczy. Rzecz najważniejsza – kpi z bogaczy. Pluje na forsę. No i powiedzcie sami, czy można nie cenić takiego człowieka? Ale Arnold was nie ceni. Nikogo nie ceni. Nikogo nie szanuje. Stryjem Pinie też się nie zachwyca. Znacznie bardziej szanuje jego brata Nachuma. A to dlatego, że, jak powiada, Nachum Rabinowicz jest człowiekiem bez maski. Nie jest ogłupionym chasydem. Jemu można wszystko powiedzieć. Można przed nim nagadać nie tylko na rebego, ale nawet na samego Mojżesza. Szołem słyszał na własne uszy, jak Arnold wyjawił, że nie wierzy w wyjście Żydów z Egiptu! – To zwykły mit – powiedział. – Cała ta historia to tylko legenda, to zwykła bajka. – Szołem uznał, że słowo „bajka” wywodzi się od bujania. Legenda, czyli bajka historyczna, to po prostu małe bujanie, małe kłamstewko. Dobrze przynajmniej, że niewielkie.
Opowiem wam teraz coś ciekawego.
Pewnego razu Arnold z Pidworków przybiegł z grubą książką pod pachą: – Weźcie – powiada – i czytajcie. Zobaczcie, co Drefer pisze o Majmonidesie! Majmonides przez trzynaście lat był lekarzem nadwornym u sułtana tureckiego. W związku z tym przeszedł na mahometanizm. Przez trzynaście lat był Turkiem. Wasz Majmonides, wasz More Newuchim. I co wy na to?
Szczęście, że nie było przy tym stryja Pinie. Strach pomyśleć, co by się działo, gdyby przypadkiem stryj Pinie był przy tym obecny.
Przed takim człowiekiem chwalił się widocznie ojciec Szołema pisaniną swego syna.
U niego zapewne zasięgał rady, co zrobić z dzieckiem? Jak wykierować go na ludzi?
Szołem akurat nadszedł i usłyszał te oto słowa Arnolda: – Jego pisanina jest do niczego. Może ją pan wyrzucić na śmietnik. Tego rodzaju pisanina niewarta jest papieru, na którym została napisana. A chłopaka, jeśli go chcecie wykierować na ludzi, poślijcie do ujezdnoj. Po tej szkole otwierają się przed nim wszystkie drogi.
Chce pan skierować go do szkoły rabinackiej – bardzo proszę. Chce pan do gimnazjum – ma pan gimnazjum.
Gdy nadszedł Szołem, rozmowa się urwała. I chociaż ocena pisaniny nie wypadła dla Szołema zbyt różowo i wyznaczone dla niej miejsce na śmietniku wcale nie było honorowe, to jednak mimo wszystko Szołem został wiernym i oddanym przyjacielem Arnolda z Pidworków. A wszystko z powodu gimnazjum. Brzmiało to słowo w uszach Szołema jak najpiękniejsza muzyka. Miało mnóstwo czaru i powabu. W rzeczy samej nie miał o gimnazjum jeszcze zielonego pojęcia. Chodziło raczej o to, że on, Szołem, będzie gimnazjalistą. Wyobraźcie sobie! Gimnazjalista. Znał pewnego gimnazjalistę. Widział go na własne oczy. Był nim jedyny w Perejasławiu żydowski gimnazjalista. Nie tyle może gimnazjalista, co gimnazjalątko ze srebrnobiałymi guzikami mundurka i srebrnym cackiem na kaszkiecie. A nazywał się także Szołem, chociaż zwano go Salomon. Chłopak jak wszyscy chłopcy, a mimo to inny.
Gimnazjalątko. Zupełnie inna, jak się zaraz przekonamy, istota. Na razie jesteśmy przy radzie udzielonej przez Arnolda z Pidworków. Swoim pomysłem wpędził nam kota do domu. Od tego czasu takie słowa jak: „klasy, egzaminy, szkoła rabinacka, gimnazjum, doktor weszły na stałe do repertuaru rozmów przy stole. O czym by nie mówiono, to zawsze w końcu trafiło się przynajmniej jedno ze wspomnianych słów. Każdy z domowników miał coś interesującego do opowiedzenia. Jak to pewien ubogi młodzieniec z jeszywy udał się na bosaka do Żytomierza, aby wstąpić do tamtejszej szkoły rabinackiej; o tym, jak chłopak jakiegoś mełameda, litwak, zaginął na kilka lat. Wszyscy myśleli, że jest w Ameryce, a w końcu okazało się, że zdał egzaminy z zakresu wszystkich ośmiu klas gimnazjalnych i obecnie studiuje medycynę. Tego tylko litwak potrafi dokonać!
Sza! Czemu daleko szukać? Weźcie dla przykładu synalka naszego lekarza Jenkla. Jak myślicie, wiele mu brakuje, żeby zostać doktorem? Szkoda fatygi! Jeszcze minie rok i jeszcze jedna środa, nim synalek lekarza zostanie doktorem…
Synalek lekarza to jest właśnie ten gimnazjalista Salomon, o którym wspomniałem. O nim mam zamiar napisać w następnym rozdziale.
50. GIMNAZJALISTA SALOMON
Synalek Jenkla – lekarz gimnazjalista. Autor strasznie mu zazdrości. Winiarnia jużnawo bieriega. „Cerkowne koszer łefesach”
Było w Perejasławiu kilku doktorów i każdy z nich miał swoje przezwisko: gruby doktor, garbaty doktor, czarny doktor. Wszyscy ci lekarze byli chrześcijanami. Tylko jeden doktor był Żydem. I to taki nie całkiem doktor, a pół – doktor. Był nim Jenkl lekarz. Uważał się jednak za prawdziwego doktora i nosił się godnie. Ubierał się jak doktor i zapisywał recepty, a potem odczytywał je na głos po łacinie.
– Będzie pan taki dobry zażywać co dwie godziny łyżkę stołową Kalii bromati i co trzy godziny łyżeczkę do herbaty Natrii bromati i wnet nastąpi poprawa w pańskim żołądku. Jeśli zaś nie nastąpi, to znaczy, że nadeszło pogorszenie. Wtedy każe pan zawołać mnie, a ja przyjdę po raz drugi.
Miasto lubiło Jenkla – lekarza bardziej niż innych doktorów. Z nim można było prędzej się dogadać. Można było dowiedzieć się, co gdzie dolega. I dlaczego, gdy się ma reumatyzm, należy pić tran. Jaki związek zachodzi między żołądkiem a nogą. I wiele innych pożytecznych rzeczy. Ponadto Jenkl ma wyjątkową zaletę. Nie targuje się. Bierze tyle, ile mu dają. Nawet nie patrzy na monetę. Przebiera tylko palcami w kieszeni przez kilka chwil i w ciemno odgaduje, jaką monetę otrzymał. Jeśli jest to wytarty trojak bez wartości, zwraca go i powiada, że nie trzeba mu płacić.
Człowiekowi robi się wtedy przykro i daje mu inną monetę.
Ma jeszcze jedną zaletę – pozwala wygadać się. Sam też lubi gadać. Lubi opowiadać różne historyjki. Przeważnie o swoich dzieciach. Chwali się, jakie to udane ma dzieci. Starszy chłopak nazywa się Szołem, czyli Salomon. Ten już jest gimnazjalistą. On, jeśli Bóg zechce, ukończy gimnazjum i dostanie się na uniwersytet, skąd wyjdzie jako doktor. Jako prawdziwy doktor. – Chciałbym, aby już było święto – mówi Jenkl lekarz wzdychając. – Jak Bóg zechce, to mój Salomon przyjedzie na święto. Zobaczycie wtedy, co to za gimnazjalista!