W pokoju nadal było bardzo duszno. Ogień już dogasał na piramidzie białego popiołu, ale ciepło schwytane w kamiennych murach paliło twarze jak podmuch z pieca. Inspektorowi jednak zdawało się to nie przeszkadzać.
– Ci ludzie, którzy tu dziś byli – powiedział. – Proszę mi o nich opowiedzieć. Czy oni wszyscy uważają się za pisarzy?
– Sądzę, że Latham nazwałby siebie krytykiem teatralnym – odparł Dalgliesh. – Panna Calthrop lubi mówić o sobie jako o autorce romansów, cokolwiek to znaczy. Nie s wiem, jak określiłby siebie Justin Bryce; jest redaktorem miesięcznika literacko-politycznego, założonego przez jego s dziadka.
Ku jego zdumieniu Reckless powiedział:
– Wiem. „Miesięczny Przegląd Krytyczny”. Mój ojciec go kupował, i to w czasach, gdy sześć pensów coś znaczyło dla człowieka pracy. I za te sześć pensów „Przegląd” mówił co trzeba i jak trzeba. A teraz jest mniej więcej tak różowy, jak „Financial Times”; porady inwestycyjne, recenzje książek, których nikt nie czyta, milutkie konkursy dla inteligencji. Nie da się z tego utrzymać.
Dalgliesh odpowiedział, że Bryce nie tylko się z tego nie utrzymuje, ale że niekiedy nawet subsydiuje pismo ze swoich prywatnych funduszy.
– To jeden z tych, którym wyraźnie nie przeszkadza, że ludzie myślą, że jest pedałem. A jest, panie Dalgliesh?
To nie było nieistotne pytanie; w śledztwie dotyczącym morderstwa żadna cecha podejrzanego nie jest nieistotna, a tę sprawę traktowano jak morderstwo. Niemniej, irracjonalnie, Dalgliesh poczuł rozdrażnienie.
– Nie wiem. Może jest nieco ambiwalentny.
– Czy jest żonaty?
– Nic mi o tym nie wiadomo. Ale chyba nie dotarliśmy jeszcze do punktu, w którym każdy kawaler po czterdziestce jest automatycznie podejrzany?
Reckless nie odpowiedział. Przyjął od panny Dalgliesh, która właśnie weszła, filiżankę kawy i podziękował jej z powagą, chociaż wyraźnie nie bardzo miał ochotę pić. Gdy ponownie ich opuściła, zaczął hałaśliwie siorbać, wlepiwszy swe blade oczy w akwarelę, przedstawiającą parę szablodziobów, którą panna Dalgliesh powiesiła na przeciwległej ścianie.
– Oni bywają złośliwi, te pedały. Na ogół są niezbyt gwałtowni. Ale złośliwi. A to była złośliwa zbrodnia. A ta kaleka sekretarka, skąd ona się wzięła, panie Dalgliesh?
Czując się jak kandydat na egzaminie ustnym, Dalgliesh odparł:
– Sylvia Kedge jest sierotą, mieszka sama w domku na Tanner’s Lane. Podobno jest bardzo dobrą stenotypistką. Pracowała głównie dla Maurice’a Setona, ale trochę też robi dla panny Calthrop i Bryce’a. Niewiele o niej wiem, jak zresztą o każdym z nich.
– Wie pan dosyć jak na moje obecne potrzeby, panie Dalgliesh. A panna Marley?
– Też sierota. Wychowała ją ciotka. Obecnie studiuje w Cambridge.
– I ci wszyscy ludzie są przyjaciółmi pana ciotki?
Dalgliesh zawahał się. Jego ciotka nie używała często Słowa przyjaźń i wątpił, czy określiłaby mianem przyjaciela więcej niż jedną osobę na Monksmere. Ale nikt chętnie nie odżegnuje się od znajomych, zwłaszcza kiedy są podejrzani o popełnienie morderstwa. Opierając się pokusie stwierdzenia, że znają się wszyscy intymnie, lecz niezbyt dobrze, odpowiedział ostrożnie:
– Powinien pan raczej zapytać moją ciotkę. Ale wszyscy dobrze się znają, w końcu to mała i zamknięta społeczność. Jakoś się znoszą nawzajem.
– To znaczy wtedy, kiedy nie zabijają sobie nawzajem zwierząt domowych.
Dalgliesh nie odpowiedział.
– Niespecjalnie się przejęli, prawda? – ciągnął Reckless. -Ani słowa żalu przez cały wieczór. Jako pisarze mogli się zdobyć na małe, stylowe epitafium.
– Panna Kedge źle to przyjęła – zaoponował Dalgliesh.
– To nie był żal, to był szok. Szok kliniczny. Jeśli do jutra nie poczuje się lepiej, ktoś powinien wezwać do niej lekarza.
Oczywiście, ma rację, pomyślał Dalgliesh. To szok i to samo w sobie jest interesujące. Niewątpliwie, nowina mogła przyprawić o wstrząs, ale czy wstrząsnęłaby kimś, kto już ją znał? To omdlenie nie było udawane i nie sugerowało bynajmniej posiadania obciążających informacji.
Nagle Reckless poderwał się z krzesła, spojrzał na pustą filiżankę, jakby niepewny, skąd się wzięła w jego ręce i odstawił ją starannie na tacę. Po krótkim namyśle sierżant Courtney zrobił to samo. Najwyraźniej obaj zamierzali odejść, ale najpierw Dalgliesh musiał Recklessowi o czymś powiedzieć. Była to zwyczajna informacja i niekoniecznie musiała okazać się ważna, jednak z irytacją zauważył, że jakoś nie może jej wykrztusić. Powiedział sobie, że następnych kilka dni będzie dostatecznie trudnych i bez jego chorobliwych introspekcji, po czym stanowczo oznajmił:
– Jest jeszcze jedna sprawa. Chodzi o ten maszynopis; powinien pan wiedzieć, że chyba rozpoznaję opisany klub. To Klub Cortez, w Soho, własność L.J. Lukera. Pewnie pamięta pan tę sprawę. To było w 1959 roku. Luker zastrzelił wspólnika, został skazany na śmierć, ale został zwolniony, gdy Sąd Apelacyjny oddalił sprawę.
– Pamiętam Lukera – powiedział wolno Reckless. – Orzekał sędzia Brothwick, prawda? Jakbym chciał wrobić kogoś w morderstwo, to Klub Cortez mógłby mi się przydać. A Lukera nietrudno byłoby wrobić.
Podszedł do drzwi; sierżant podążał za nim jak cień. Reckless odwrócił się i rzucił na odchodnym:
– Widzę, że skorzystam na tym, że pan tu jest, panie Dalgliesh.
W jego ustach zabrzmiało to jak obelga.
VIII
Kontrast między jasno oświetloną bawialnią i chłodnym mrokiem jesiennej nocy był tak absolutny, że wyjście z domu przypominało zstąpienie do otchłani. Gdy zamknęły się za nią drzwi Pentlands, Celia Calthrop przeżyła chwilę ślepej paniki. Noc nacierała, ciemność dławiła jak realny ciężar, mrok sprawił, że powietrze stało się gęstsze i trzeba się było przez nie przedzierać, przestały istnieć kierunki i odległości. W czarnej, nieogarnionej pustce posępne, melancholijne dudnienie morza zdawało się dochodzić ze wszystkich stron; poczuła się zagrożona i zagubiona, jak podróżnik na obcym, opustoszałym brzegu. Padające na ścieżkę światło zapalonej przez Lathama latarki jawiło się tak odległe i nieżeczywiste, jak powierzchnia księżyca. To niemożliwe, myślała, aby stopa ludzka mogła dotknąć tej ulotnej powierzchni. Potknęła się i byłaby upadła, gdyby Latham nagle i zdumiewająco mocno nie chwycił jej za ramię.
Ruszyli razem ścieżką prowadzącą w głąb lądu. Celia, która nie spodziewała się wracać do domu na piechotę, miała na nogach lekkie pantofle na wysokich obcasach, które albo ślizgały się po gładkich kamykach, albo zapadały miękki piasek sprawiając, że zataczała się w uścisku Lathama jak niezdarne i krnąbrne dziecko. Jej panika minęła; wzrok przyzwyczajał się powoli do ciemności, a ryk morza z każdym krokiem stawał się cichszy i mniej natarczywy. Niemniej z ulgą powitała niezmieniony, zwyczajny dźwięk głosu Justina Bryce’a:
– Astma to dziwna dolegliwość! To był wyczerpujący wieczór – pierwszy kontakt z morderstwem – a jednak człowiek ma się dobrze. Natomiast w ostatni wtorek – okropny atak bez żadnej wyraźnej przyczyny. Oczywiście, człowiek może jeszcze później doświadczyć przykrej reakcji.
– Człowiek niewątpliwie może – zgodził się cierpko Latham. – Zwłaszcza, kiedy Forbes-Denby nie potwierdzi alibi człowieka na wtorkowy wieczór.