Выбрать главу

Trzecią drogę do plaży stanowiły właśnie schody Sinclaira, leżące około pięćdziesięciu metrów od wylotu Tanner’s Lane i prowadzące do małej, osłoniętej zatoczki, gdzie skały, tutaj wyższe niż gdziekolwiek indziej, wykruszyły się, tworząc łagodny łuk. To był jedyny odcinek plaży, gdzie zabójca – jeśli takowy istniał – mógł robić z ciałem co chciał, nie będąc widzianym ani z północy, ani z południa. Ryzykował odkrycie jedynie wówczas, gdyby któryś z mieszkańców cypla postanowił akurat odbyć spacer brzegiem morza, ale w tej części wybrzeża nikt nie chodził po plaży po zapadnięciu zmierzchu.

Minąwszy Priory House, Dalgliesh dotarł do rzadkiego brzozowego lasku, rosnącego wzdłuż Tanner’s Lane. Tu ziemia pokryta była kruchymi, opadłymi liśćmi, a za siatką nagich gałęzi widniała błękitna mgiełka, mogąca być zarówno morzem, jak i niebem. Lasek skończył się nagle; Dalgliesh przeskoczył płot i wszedł w alejkę. Tuż przed nim stał przysadzisty domek z czerwonej cegły, miejsce zamieszkania Sylvii Kedge, samotnej od śmierci matki. Był to brzydki budynek, bezkompromisowo kwadratowy jak domek dla lalek, z czterema oknami, obecnie zasłoniętymi. Furtka i drzwi wejściowe zostały poszerzone, zapewne po to, aby zmieścił się w nich wózek dziewczyny, ale nie polepszyło to kiepskich proporcji. Nikt nie starał się go upiększyć; ogródek od frontu stanowił maleńki kawałek brązowej ziemi, przecięty na pół ścieżką prowadzącą do drzwi, które tak jak i futryny pomalowano urzędową, brązową farbą. Dalgliesh pomyślał, że na Tanner’s Lane od pokoleń musiały stać kolejne takie domki, budowane coraz wyżej i wyżej w miarę, jak wielkie sztormy niszczyły poprzednie, a teraz i to dwudziestowieczne, kwadratowe, czerwone pudełko zamierzało stawić czoła morzu. Posłuszny odruchowi pchnął furtkę i podszedł do drzwi, gdy nagle usłyszał jakiś dźwięk: ktoś tu się kręcił. Zza rogu wyszła Elizabeth Marley i, nie speszona, spojrzała nań chłodno.

– Ach, to pan! – powiedziała. – Usłyszałam, że ktoś tu myszkuje. Czego pan chce?

– Niczego. Myszkowanie mam w naturze. A pani, jak mniemam, szuka panny Kedge?

– Sylvii nie ma w domu. Myślałam, że może jest w swojej małej ciemni od tyłu, ale nie ma jej tam. Przyniosłam wiadomość od ciotki. Podobno chce się tylko upewnić, czy Sylvia dobrze się czuje po wczorajszych zajściach, ale tak naprawdę zależy jej na tym, aby Sylvia przyszła i popisała trochę pod dyktando, zanim dopadnie ją Justin albo Latham. Niebawem odbędzie się wielki wyścig po łaski mademoiselle Kedge, i nie wątpię, że ona wyciśnie z sytuacji, co się tylko da. Wszystkim tutaj bardzo się podoba pomysł posiadania prywatnej sekretarki na zawołanie, dwa szylingi za stronę, z trzema kopiami.

– Seton płacił jej tylko tyle? Czemu nie odeszła?

– Była mu oddana albo udawała, że jest. Miała swoje powody, żeby zostać. Nie byłoby jej łatwo znaleźć mieszkanie w mieście. Ciekawe, czy zostawił jej coś w testamencie. Tak czy owak, podobała się jej rola lojalnej, przepracowanej małej pomocnicy, która z taką chęcią przeniosłaby się do mojej ciotuchny, ale przecież nie może zawieść pana Setona. Oczywiście ciotka nigdy jej nie przejrzała, ale też nie jest szczególnie inteligentna.

– Gdy tymczasem pani już nas ładnie poklasyfikowała. Ale chyba nie sugeruje pani, że ktoś zabił Maurice’a Setona, aby przechwycić jego stenotypistkę?

Odwróciła się ku niemu wściekła; jej ciężką twarz pokryły czerwone plamy.

– Gówno mnie obchodzi, kto go zabił i dlaczego! Wiem jedynie, że to nie był Digby Seton, którego w środę odebrałam z pociągu. A jeśli zastanawia się pan, gdzie był we wtorek, powiem panu. Opowiedział mi, gdy odwoziłam go do domu. Od jedenastej wieczorem był zatrzymany na posterunku West Central za pijaństwo; przed magistratem stanął w środę rano. Proszę, niech pan podważy to alibi, jeśli pan potrafi, nadinspektorze.

Dalgliesh łagodnie wyjaśnił, że podważanie alibi nie jest jego zadaniem, lecz Recklessa, ale dziewczyna wzruszyła ramionami, wbiła pięści w kieszenie kurtki i kopnięciem zamknęła furtkę. W milczeniu ruszyli w górę alejki.

– Przypuszczam, że tędy zniesiono ciało na brzeg – powiedziała nagle. – To najkrótsza droga do łódki, ale i tak ostatnie sto metrów trzeba byłoby je nieść; tu się nie zmieści ani samochód, ani nawet motocykl. Można podjechać aż do łąki Colesa i zaparkować na trawie. Kiedy tamtędy przechodziłam, dwóch facetów w cywilu szukało śladów opon. Niewiele będą z tego mieli; ktoś wczoraj zostawił bramkę otwartą i dziś rano owce Colesa kłębiły się w całej alejce.

Takie zdarzenie, o ile Dalgliesh się orientował, nie należało do rzadkości. Ben Coles, który bezproduktywnie uprawiał kilka hektarów na wschód od szosy do Dunwich, nie utrzymywał ogrodzeń w najlepszym stanie i jego owce, z właściwą sobie tępą przekorą, pasły się równie często w Tanner’s Lane, jak na swojej łące. W sezonie w alejce działy się dantejskie sceny, gdy całe meczące stado plątało się wśród wyjących klaksonami samochodów, których zrozpaczeni kierowcy na próżno polowali na miejsce do parkowania. Ale być może ta otwarta bramka wyświadczyła komuś przysługę i owce w swych beztroskich poczynaniach były posłuszne odwiecznej tradycji; w czasach przemytu i kontrabandy co noc przepędzano stado po ścieżkach na bagnie Westleton, aby zatrzeć ślady kopyt końskich, zanim znajdą je urzędnicy królewskiej akcyzy.

Szli razem aż do przełazu w kamiennym murku, prowadzącego na północną część cypla Monksmere. Dalgliesh przystanął, aby się pożegnać, gdy nagle dziewczyna zaczęła mówić:

– Pewnie sądzi pan, że ze mnie niewdzięczna świnia. Oczywiście, daje mi pieniądze, około 400 funtów rocznie w uzupełnieniu mojego grantu. Ale pewnie pan wie, jak chyba wszyscy tutaj.

Nie musiał pytać, co ma na myśli – Celia Calthrop nie była osobą, która pozwoliłaby, aby jej hojność przeszła nie zauważona – zaskoczyła go jednak wysokość sumy. Panna Calthrop nie taiła bynajmniej, że nie ma prywatnych dochodów – „Ja, biedna kobieta pracująca, muszę sama zarobić każdy grosz” – ale nie sądzono, aby z tego powodu źle się jej powodziło. Jej książki sprzedawały się dobrze i ciężko pracowała; niesłychanie ciężko, jak na normy Lathama i Bryce’a, którym wydawało się, że drogiej Celii wystarczy tylko usiąść w fotelu z magnetofonem, aby jej karygodna proza popłynęła swobodnym, złotonośnym strumieniem. Łatwo było szydzić z jej książek, ale kiedy kupuje się uczucie, ceną zaś chociażby łagodnej tolerancji jest wykształcenie w Cambridge i 400 funtów rocznie, to trzeba iść na wiele ustępstw. Co sześć miesięcy nowa książka; co tydzień felieton w „Domowym ognisku”; częste wystąpienia – o ile agent to załatwił – w nie kończących się telewizyjnych dyskusjach; pisane pod pseudonimem opowiadania dla tego czy owego kobiecego pisma; wdzięczne przemowy na fetach parafialnych, gdzie reklama co prawda była za darmo, ale już za herbatę trzeba było płacić. Dalgliesha przeszył skurcz litości dla Celii Calthrop; próżnostki i ostentacja, dla Bryce’a i Lathama nieustające źródło wzgardliwego rozbawienia, objawiły mu się nagle jako żałosne protezy samotnego, niepewnego życia. Ciekaw był, czy naprawdę zależało jej na Setonie; ciekaw był również, czy została uwzględniona w jego testamencie.