Выбрать главу

Polna droga biegnąca przez cypel Monksmere w kierunku Pentlands zaczynała się około pięćdziesięciu metrów za Rosemary Cottage. Prowadzące na nią drewniane wrota, zwykle zamknięte, tym razem stały otworem, a ich ciężkie skrzydło wbiło się mocno w wysokie jeżyny i czarny bez żywopłotu. Samochód, podskakując, wolno przetoczył się po wybojach i minąwszy bliźniacze kamienne domki należące do Lathama i Justina Bryce’a, wjechał na porośnięty trawą trakt. Żadnego z mężczyzn nie było widać, aczkolwiek samochód Lathama stał na jego podwórku, a z komina domku Bryce’a leniwie snuła się smużka dymu.

Droga wznosiła się stopniowo, aż nagle przed Dalglieshem rozpostarł się cały cypel, mieniący się złotem i czerwienią aż po nadbrzeżne skały i lśniące za nimi morze. Zatrzymał samochód; chciał popatrzeć i posłuchać. Jesień nigdy nie była jego ulubioną porą roku, ale w owej chwili nie zamieniłby tego złocistego spokoju na żadną z bardziej wyrafinowanych atrakcji wiosny. Wrzos już zaczął blednąc, janowiec natomiast zakwitł ponownie, okrywając cypel kwiatem gęstym i żółtym jak w maju. W tle migotało szkarłatem, lazurem i brązem morze, zaś na południu zamglone błota ptasiego rezerwatu jaśniały delikatnymi odcieniami zieleni ł błękitu. Powietrze pachniało wrzosem i dymem drzewnym, odwiecznym i nostalgicznym zapachem jesieni. Aż trudno uwierzyć, myślał Dalgliesh, że patrzy się na pole bitwy, gdzie od wieków ziemia toczy z morzem nierówny bój; trudno uwierzyć, że złudny spokój żyłkowanej srebrem wody kryje dziewięć zatopionych kościołów starego Dunwich. Teraz na cyplu zostało niewiele budynków, chociaż nie wszystkie z nich były stare. Daleko na północy, jak wyprysk na krawędzi klifu, bielał niski mur nowego Seton House, dziwnego domu, w którym Maurice Seton, autor powieści kryminalnych, wiódł swój równie dziwny i samotny żywot. Pół mili na południe potężne, kwadratowe mury Priory House wznosiły się jak ostatni strzegący przed morzem bastion, a Pentlands Cottage, na samym skraju rezerwatu, zdawał się wisieć nad krawędzią nicości.

Na północnym krańcu drogi pojawił się konny wózek, wesoło turkoczący przez janowce w stronę Priory House. Dalgliesh ujrzał krępą, niedużą postać skuloną na koźle i bat, delikatny jak różdżka, zatknięty u jej boku. To pewnie gospodyni R.B. Sinclaira wraca do domu z zakupami, pomyślał. Wesoły, mały ekwipaż tchnął domowym urokiem i Dalgliesh patrzył za nim z przyjemnością, dopóki nie zniknął za zasłoną drzew. W tej chwili jego ciotka ukazała się przed swym domkiem i spojrzała ku grzbietowi cypla; na zegarku Dalgliesha było trzydzieści trzy minuty po drugiej. Zwolnił hamulec i cooper potoczył się w dół po drodze, nabierając prędkości.

III

Instynktownie cofnąwszy się w cień pokoju na piętrze, Oliver Latham śledził samochód wjeżdżający na cypel, po czym roześmiał się w głos i gwałtownie zamilkł, porażony tą eksplozją dźwięku w nieruchomej ciszy domku. No, proszę proszę! Cudowne dziecko Scotland Yardu, jeszcze cuchnące krwią po ostatniej sprawie, przybywa jak na zawołanie! Teraz samochód stanął na grzbiecie cypla; ależ byłoby miło, gdyby ten cholerny cooper nareszcie się zepsuł. Ale nie, wyglądało na to, że Dalgliesh po prostu zatrzymał się, aby podziwiać widoki. Biedny dureń pewnie cieszy się na dwutygodniowe rozpieszczanie w Pentlands. No, to się zdziwi, nie ma co! Pytanie tylko, czy to będzie rozsądne, jeśli on, Latham, zostanie tutaj, aby przyglądać się całej zabawie? A właściwie, czemuż by nie? Nie musiał wracać do miasta aż do premiery w Court Theatre w przyszłym tygodniu, a wyglądałoby dziwnie, gdyby wyjechał tak szybko po przybyciu. A poza tym – był ciekaw. Przyjechał na Monksmere w środę oczekując, że będzie się nudził. Ale teraz, jeśli szczęście dopisze, urlop zapowiadał się niezwykle podniecająco.

IV

Alice Kerrison wjechała wózkiem za szpaler drzew osłaniających Priory House od północnej części cypla, zeskoczyła z kozła i przez szeroki łuk na pół zrujnowanej bramy poprowadziła klacz do szesnastowiecznych stajni. Podczas gdy jej ręce zajęte były wyprzęganiem, praktyczny umysł z zadowoleniem jeszcze raz roztrząsał poranne dokonania, ciesząc się z góry na oczekujące ją małe przyjemności. Najpierw napiją się z panem Sinclairem herbaty, takiej jak on lubi, mocnej ł nieco zbyt słodkiej. Usiądą przy ogniu palącym się na wielkim kominku w holu; nawet w słoneczne dni pan Sinclair lubił mieć ciepło. A potem, zanim zacznie się zmierzchać, nim podniosą się mgły, pójdą razem na codzienny spacer w poprzek cypla. I nie będzie to spacer bez celu; musieli coś zakopać. Zawsze to przyjemnie mieć cel, a poza tym – i mimo tego, co tak mądrze tłumaczył pan Sinclair – ludzkie szczątki, nawet niekompletne, to w końcu ludzkie szczątki i należy się im szacunek. A w ogóle to najwyższa pora, żeby się ich pozbyć z domu.

V

Dochodziło wpół do dziewiątej; Dalgliesh i jego ciotka, już po kolacji, siedzieli w przyjaznym milczeniu po obu stronach kominka w bawialni. Pokój, zajmujący prawie cały parter Pentlands, miał kamienne ściany i niski sufit, wsparty na ogromnych dębowych belkach, oraz podłogę z czerwonych bazaltowych płytek. Przed kominkiem, na którym płonął żwawy, strzelający iskrami ogień, suszyła się sterta zebranego na plaży drewna. Zapach dymu snuł się po domu jak kadzidło, powietrze drżało od nieustającego huku morza. Ogarnięty uspokajającym, miarowym rytmem Dalgliesh z trudem powstrzymywał się od zaśnięcia. W sztuce czy w przyrodzie, zawsze podobały mu się kontrasty, a w Pentlands, gdy zapadła noc, mógł się nimi cieszyć do woli. Wnętrze domku, ciepłe i jasne, pełne było kolorów i wygód cywilizacji; na zewnątrz, pod niskim niebem, leżały ciemność, samotność i tajemnica. Wyobraził sobie brzeg trzydzieści metrów poniżej i morze rozpościerające koronki piany na twardej, zimnej plaży oraz cichy rezerwat ptaków na południu, gdzie trzciny ledwie poruszały się w stojącej wodzie.

Wyciągając nogi do ognia i moszcząc się wygodniej w fotelu, spojrzał na siedzącą naprzeciwko ciotkę. Jak zwykle wyprostowana, wyglądała jednak na całkowicie rozluźnioną. Robiła na drutach jaskrawe, czerwone skarpetki; Dalgliesh miał nadzieję, że nie są przeznaczone dla niego. Było to zresztą mało prawdopodobne; ciotka nie miała skłonności do takich demonstracji uczucia. Ogień rzucał cienie na jej długą twarz, brązową i rzeźbioną jak u Azteka, na okryte powiekami oczy i długi nos nad ruchliwymi, szerokimi ustami. Jej włosy, zwinięte na karku w ogromny węzeł, miały kolor stali. Pamiętał tę twarz jeszcze z dzieciństwa; nigdy nie dostrzegał w niej żadnych zmian. W pokoju ciotki na piętrze, zatknięta niedbale za ramę lustra, tkwiła jej wyblakła fotografia z narzeczonym, zrobiona w 1916 roku. Dalgliesh przypomniał ich sobie z tamtych czasów: chłopaka w czapce z daszkiem, ubranego w bryczesy, które, niegdyś nieco śmieszne, teraz stanowiły ucieleśnienie romantyzmu i smutku dawno minionej epoki, i nieco wyższą dziewczynę, nachyloną ku partnerowi z kanciastym wdziękiem nastolatki, o bujnych, związanych wstążką włosach ł obutych w spiczaste trzewiki stopach, ledwie widocznych spod wąskiej sukni. Jane Dalgliesh nigdy nie mówiła o swojej młodości, a on nigdy nie pytał; była najbardziej samowystarczalną, najmniej sentymentalną kobietą, jaką znał. Zastanawiał się, jak wyglądałyby jej kontakty z Deborah, co pomyślałyby o sobie nawzajem. Trudno było wyobrazić sobie Deborah w innym niż Londyn otoczeniu. Od śmierci matki prawie nie odwiedzała domu, a z powodów dobrze znanych im obojgu on nigdy nie towarzyszył jej w wyjazdach do Martingale. Widział ją teraz na tle jego mieszkania w City, w restauracjach, w teatrze, w ulubionych pubach. Przyzwyczajony do życia na wielu różnych poziomach rozumiał, że Deborah nie jest częścią jego pracy i, jak na razie, w Pentlands też nie ma swego miejsca. Ale jako jego żona musiałaby uczestniczyć i w jednym, i w drugim. Podczas tego krótkiego urlopu powinien postanowić, czy tego naprawdę chce.