— A… Nipsie Palownik?
— Ehm… Uwierzy pan, fir, że prowadził budkę z kebabami?
— Tak?
— Choć niezbyt konwencjonalnie, fir.
— Chcesz powiedzieć, że też był szaleńcem?
— No cóż… Miał swoje drobne dziwactwa, mufę przyznać, ale Igor nigdy nie ofądza fwojego pana czy pani, fir. Taki jeft Kodekf Igorów — tłumaczył cierpliwie Igor. — Fmiefny byłby to fwiat, gdybyśmy wfyfcy byli do fiebie podobni.
Jeremy nie miał pojęcia, co powinien teraz zrobić. Nigdy sobie nie radził w rozmowach z ludźmi, a ta obecna — poza spotkaniem z lady LeJean i sporem z panem Sochą na temat niechcianego sera — była najdłuższą konwersacją, jaką prowadził przez ostatni rok. Dlatego że trudno było uznać Igora za pasującego do kategorii „ludzie”. Do tej chwili definicja ludzi według Jeremy’ego nie obejmowała nikogo, kto ma więcej szwów niż damska torebka.
— Nie jestem pewien, czy mam dla ciebie pracę — powiedział. — Dostałem nowe zlecenie, ale nie wiem jeszcze… A zresztą nie jestem szalony!
— To nie jeft obowiązkowe, fir.
— Mam nawet dokument, który stwierdza, że nie jestem, rozumiesz…
— Brawo, fir.
— Niewielu ludzi zdobyło coś takiego!
— Fczera prawda, fir.
— I biorę lekarstwo, wiesz?
— Bardzo fłufnie, fir — pochwalił Igor. — Może pójdę teraz i przygotuję fniadanie? Tymczafem pan fię ubierze… jafnie panie.
Jeremy otulił się wilgotnym szlafrokiem.
— Zaraz wracam — rzucił i pobiegł na górę.
Igor zbadał wzrokiem stojaki na narzędzia. Nie było na nich ani drobinki kurzu. Pilniki, młotki i szczypce leżały ułożone według rozmiarów, a przedmioty na blacie zostały wyrównane z geometryczną precyzją.
Wysunął szufladę. Śrubki leżały w równiutkich rzędach.
Rozejrzał się po ścianach. Były nagie, jeśli nie liczyć szafek z zegarami. To zaskakujące — nawet Zaśliniony Doktor Vibes miał na ścianie kalendarz, który dodawał nieco koloru. Owszem, był to kalendarz Kąpieli Kwasowych, Krępowania i S-ki w Ugli, a dodany kolor był na ogół czerwony, jednak kalendarz dowodził przynajmniej świadomości istnienia świata poza czterema ścianami.
Igor był zdziwiony. Nigdy jeszcze nie pracował dla osoby całkowicie normalnej. Owszem, był asystentem pewnej liczby… no, świat nazywał ich szaleńcami, jak również kilku… zwykłych osób, w takim sensie, że pozwalali sobie tylko na drobne i towarzysko akceptowalne szaleństwa, ale nie pamiętał, by kiedykolwiek zatrudniała go osoba absolutnie normalna.
To oczywiste, rozumował, że jeśli wtykanie sobie śrubek do nosa jest szaleństwem, numerowanie ich i trzymanie starannie poukładanych w pudełkach to normalność, będąca przeciwieństwem…
Aha… Nie, prawda?
Uśmiechnął się. Zaczynał się tu czuć jak w domu.
Tik
Lu-tze, sprzątacz, przebywał w swym Ogrodzie Pięciu Niespodzianek i starannie uprawiał swoje góry. Miotła stała oparta o żywopłot.
Ponad nim wyrastał nad świątynnymi ogrodami wielki posąg Wena Wiecznie Zaskoczonego, siedzącego z szeroko otwartymi oczami i twarzą zamarłą w permanentnym wyrazie… tak, przyjemnego zaskoczenia.
Jako hobby góry interesują zwykle ludzi, o których w normalnych okolicznościach mówi się, że mają dużo czasu. Lu-tze w ogóle nie miał czasu. Czas był czymś, co zwykle zdarzało się innym; Lu-tze miał do niego taki stosunek, jak mieszkający na wybrzeżu do oceanu: jest tam, jest wielki, czasami można zanurzyć w nim palec, ale trudno stale w nim żyć. Poza tym zawsze marszczy się od tego skóra.
W tej chwili, w nieskończonej, wiecznie odtwarzanej chwili spokojnej, zalanej słońcem dolinki Lu-tze majstrował przy zwierciadłach, łopatkach, rezonatorach morficznych i jeszcze dziwniejszych urządzeniach niezbędnych, by ograniczyć wysokość gór do najwyżej sześciu cali.
Drzewa wiśni były obsypane kwiatami. Tutaj kwitły zawsze. Gdzieś na tyłach świątyni zadźwięczał gong. Stadko białych gołębi wzniosło się do lotu z dachu klasztoru.
Cień padł na górę.
Lu-tze obejrzał się na osobę, która weszła do ogrodu. Niedbale wykonał gest symbolizujący posłuszeństwo wobec zirytowanego z wyglądu chłopca w szatach nowicjusza.
— Tak, panie? — zapytał.
— Szukam tego, którego nazywają Lu-tze — odparł chłopiec. — Chociaż nie wydaje mi się, żeby istniał.
— Uzyskałem lodowiec — oświadczył Lu-tze, nie zważając na jego słowa. — Wreszcie. Widzisz, panie? Ma ledwie cal długości, ale już rzeźbi własną dolinę. Wspaniały, prawda?
— Tak, tak, bardzo ładny — przyznał chłopiec z uprzejmości dla służącego. — Czy to jest ogród Lu-tze?
— Chodzi ci, panie, o Lu-tze, który jest znany ze swoich gór bonsai?
Nowicjusz spojrzał na rząd tac, a potem na pomarszczonego, uśmiechniętego staruszka.
— Ty jesteś Lu-tze? Ale przecież jesteś tylko sprzątaczem! Widziałem, jak zamiatasz sale sypialne! Widziałem, jak ludzie cię kopią!
Lu-tze, na pozór nie słuchając, podniósł tacę średnicy około stopy, na której dymił niewielki stożek popiołu.
— Co o tym myślisz, panie? — zapytał. — Wulkaniczna. I demonicznie trudna do uzyskania, przepraszam za swój klatchiański. Nowicjusz zbliżył się o krok, pochylił i spojrzał prosto w oczy sprzątacza.
Lu-tze nieczęsto bywał zakłopotany, ale był w tej chwili.
— Jesteś Lu-tze?
— Tak, chłopcze. Jestem Lu-tze.
Nowicjusz odetchnął głęboko i wyciągnął przed siebie chudą rękę. Trzymał w niej niewielki zwój.
— Od opata… eee, czcigodny.
Zwój drżał lekko w nerwowej dłoni.
— Zwykle nazywają mnie po prostu Lu-tze, chłopcze. Dopóki nie poznają mnie lepiej, niektórzy wołają na mnie „Zejdź mi z drogi”. — Lu-tze starannie spakował swoje narzędzia. — Nigdy nie byłem specjalnie czcigodny, chyba że w przypadku poważnych błędów w pisowni.
Rozejrzał się między tacami, szukając miniaturowego szpadla, którego używał do prac lodowcowych. Nigdzie go nie zauważył. A przecież odłożył go gdzieś tutaj przed chwilą…
Nowicjusz obserwował go z wyrazem szacunku zmieszanego ze szczątkową podejrzliwością. Reputacja takich osób jak Lu-tze zatacza szerokie kręgi. Był to człowiek, który… no, który zrobił właściwie wszystko, jeśli wierzyć plotkom. Ale nie wyglądał na takiego. Wyglądał na niskiego łysego staruszka z rzadką brodą i lekkim, przyjaznym uśmiechem.
Aby jakoś uspokoić młodego człowieka, Lu-tze poklepał go po ramieniu.
— Przekonajmy się, czego chce opat — powiedział. — Aha… Jest tu napisane, że masz mnie do niego zaprowadzić.
Twarz nowicjusza stężała w wyrazie paniki.
— Co? Jak mógłbym to zrobić? Nowicjuszom nie wolno wchodzić do Wewnętrznej Świątyni!
— Naprawdę? W takim razie to ja cię zabiorę, żebyś mnie doprowadził na spotkanie z opatem.
— Wolno ci wchodzić do Wewnętrznej Świątyni? — zdumiał się chłopiec i natychmiast zasłonił usta dłonią. — Ale jesteś tylko sprzą… Oj!
— Zgadza się. Nawet nie prawdziwym mnichem, a co dopiero dongiem — odparł wesoło sprzątacz. — Zadziwiające, nieprawdaż?
— Ale ludzie mówią o tobie, jakbyś stał równie wysoko co opat!
— Och nie, skąd! Absolutnie nie jestem taki świątobliwy. Nigdy naprawdę nie mogłem pojąć całej tej kosmicznej harmonii.
— Przecież dokonałeś niezwykłych…
— Nie twierdzę, że nie jestem dobry w tym, co robię. — Lu-tze ruszył przed siebie z. miotłą na ramieniu. — Po prostu mało świątobliwy. Idziemy?