— Eee… Lu-tze… — odezwał się nowicjusz, kiedy szli ścieżką wyłożoną prastarymi kamieniami.
— Słucham.
— Dlaczego ten ogród nazywa się Ogrodem Pięciu Niespodzianek?
— Jak brzmiało twoje imię w świecie, pochopny młody człowieku? — zapytał Lu-tze.
— Nowobram. Nowobram Ludd, czci…
Lu-tze ostrzegawczo uniósł palec.
— Tak?
— To znaczy: sprzątaczu.
— Ludd, tak? Chłopak z Ankh-Morpork?
— Tak, sprzątaczu. — Zniechęcony nagłe ton sugerował, że chłopiec wie, co zaraz usłyszy.
— Wychowany przez Gildię Złodziei? Jeden z chłopaków Ludda?
Chłopiec, zwany kiedyś Nowobramem, spojrzał starcowi prosto w oczy. I kiedy odpowiedział, mówił śpiewnym tonem kogoś, kto już zbyt wiele razy słyszał te same pytania.
— Tak, sprzątaczu. Tak, byłem podrzutkiem. Tak, nazywają nas chłopakami i dziewczynami Ludda na pamiątkę jednego z założycieli gildii. Tak, to moje przybrane nazwisko. Tak, to było dobre życie i czasami żałuję, że nie mogę do niego wrócić.
Zdawało się, że Lu-tze tego nie słucha.
— Kto cię tu przysłał?
— Odkrył mnie mnich Soto. Uznał, że mam talent.
— Marco? Ten, który ma wszystkie włosy?
— Właśnie. A myślałem, że reguła nakazuje wszystkim mnichom golić głowy.
— Och, Soto twierdzi, że jest całkiem łysy, ale pod włosami — odparł Lu-tze. — Mówi, że włosy to oddzielna istota, która tylko przypadkiem żyje na jego głowie. Gdy wygłosił tę tezę, bardzo szybko wysłano go na placówkę terenową. Ale ciężko pracuje, trzeba mu to przyznać. I jest bardzo serdeczny, pod warunkiem że nie dotykasz jego włosów. Jest w tym pewna ważna lekcja: nie przetrwasz w terenie, przestrzegając wszystkich reguł, w tym również tych dotyczących procesów myślowych. A jakie imię ci nadano, kiedy do nas trafiłeś?
— Lobsang, o czci… ehm, sprzątaczu.
— Lobsang Ludd?
— No… tak, sprzątaczu.
— Zadziwiające. A więc, Lobsangu Luddzie, próbowałeś zliczyć moje niespodzianki, tak? Każdy to robi. Niespodzianka jest naturą Czasu, a pięć jest liczbą Niespodzianki.
— Tak, sprzątaczu. Znalazłem mostek, który przechyla się i zrzuca idącego do sadzawki z karpiami…
— Dobrze. Dobrze.
— …i znalazłem rzeźbę motyla z brązu, który macha skrzydełkami, kiedy na niego chuchnąć…
— To druga.
— …i te małe stokrotki, które w zaskakujący sposób obsypują człowieka trującym pyłkiem…
— A tak. Wielu uważa to za wyjątkowo zaskakujące.
— I wydaje mi się, że czwartą niespodzianką jest jodłujący patyczak.
— Świetnie — rozpromienił się Lu-tze. — Robi wrażenie, prawda?
— Ale nie mogę znaleźć piątej.
— Naprawdę? Daj mi znać, kiedy ci się uda.
Lobsang Ludd zastanawiał się nad tym, idąc za sprzątaczem.
— Ogród Pięciu Niespodzianek to próba — stwierdził w końcu.
— O tak. Jest nią prawie wszystko.
Lobsang skinął głową. Przypominało to Ogród Czterech Żywiołów. Każdy nowicjusz znajdował symbole trzech: w sadzawce, pod kamieniem, wymalowany na latawcu — ale nikt z kolegów Lobsanga nie odszukał Ognia. Zdawało się, że nigdzie w ogrodzie go nie ma.
Po jakimś czasie Lobsang zaczął rozumować tak: w rzeczywistości istnieje pięć żywiołów — tak ich uczono. Cztery tworzyły wszechświat, a piąty — Niespodzianka — pozwalał, by ten wszechświat wciąż się zdarzał. Nikt nie twierdził, że żywioły w ogrodzie są wszystkie materialne, a zatem czwartym może być Niespodzianka polegająca na tym, że nie ma tam Ognia. Poza tym ogień rzadko występuje w ogrodach, natomiast pozostałe znaki były istotnie w swoim żywiole. Udał się więc do piekarni, otworzył jeden z pieców i tam, rozpalony do czerwoności pod bochenkami, tkwił Ogień.
— W takim razie… Sądzę, że piątą niespodzianką jest to, że nie ma piątej niespodzianki — powiedział.
— Nieźle, ale nie dostaniesz cylindrycznego przedmiotu, który dymi — odparł Lu-tze. — I czy nie jest napisane: „Och, taki jesteś ostry, że kiedyś sam się pokaleczysz”?
— Jeszcze nie wyczytałem tego w świętych tekstach, sprzątaczu — przyznał niepewnie Lobsang.
— Nie, zapewne nie.
Opuścili słaby słoneczny blask i wkroczyli w głęboki chłód świątyni. Szli przez starożytne sale i w dół, po wyciętych w skale stopniach. Towarzyszył im odgłos dalekiego śpiewu. Lu-tze, który nie był człowiekiem świątobliwym, a zatem potrafił myśleć niezbyt świątobliwe myśli, zastanawiał się niekiedy, czy mnisi w chórze rzeczywiście śpiewają coś konkretnego, czy tylko powtarzają „aachaachachach”. Przy tych echach trudno było to stwierdzić.
Skręcił z głównego korytarza i sięgnął do uchwytów wielkich wrót pokrytych czerwoną laką. Potem obejrzał się na Lobsanga, który stał jak skamieniały o kilka sążni za nim.
— Idziesz?
— Przecież nawet dongom nie wolno tam wchodzić! — przypomniał Lobsang. — Trzeba być przynajmniej tingiem Trzeciego Djimu!
— Tak, zgadza się. To skrót. Chodź, strasznie tu wieje.
Z najwyższą niechęcią, w każdej chwili oczekując oburzonego krzyku władzy, Lobsang powlókł się za sprzątaczem.
A przecież to tylko sprzątacz! Jeden z tych, którzy zamiatają podłogi, piorą szaty i czyszczą wygódki! Nikt go nie uprzedził! Nowicjusze słuchali o Lu-tze już od pierwszego dnia — jak wyruszył do niektórych najbardziej splątanych węzłów czasu i rozplatał je, jak bezustannie odskakiwał przed wydarzeniami pędzącymi po skrzyżowaniach historii, jak jednym słowem potrafił odchylić czas i wykorzystał to, by rozwinąć najbardziej subtelne sztuki walki…
…a szedł przed nim chudy staruszek, tak generycznie tutejszy, że mógłby pochodzić z dowolnego miejsca na świecie, w szacie, która kiedyś była biała, zanim ją pokryły plamy i łaty, i w sandałach naprawianych sznurkiem. Oraz z przyjaznym uśmiechem, całkiem jakby przez cały czas oczekiwał, że wydarzy się coś zabawnego. I bez żadnego pasa, tylko z kolejnym sznurkiem, którym przewiązywał szatę. A przecież niektórzy nowicjusze już w pierwszym roku osiągali poziom szarego donga!
W dojo pilnie ćwiczyli starsi mnisi. Lobsang musiał odskoczyć przed dwójką walczących, którzy przemknęli obok wśród migotania rąk i nóg, gdy każdy szukał luki w obronie przeciwnika, każdy zestrugiwał czas na cieńsze i cieńsze pasy…
— Hej! Sprzątaczu!
Lobsang rozejrzał się, ale okrzyk był skierowany do Lu-tze. Młody ting, sądząc z jego świeżego pasa całkiem niedawno promowany do Trzeciego Djimu, szedł w stronę staruszka. Twarz miał czerwoną ze złości.
— Po co tutaj przyszedłeś, czyścicielu brudu? To zakazane!
Uśmieszek Lu-tze nie drgnął nawet. Starzec sięgnął pod szatę i wyjął niewielki mieszek.
— Tędy bliżej — wyjaśnił. A gdy ting stanął obok, wznosząc się nad nim groźnie, zaczął zwijać papierosa. — I wszędzie jest pełno brudu. Muszę poważnie porozmawiać z tym, który zamiata tutaj podłogi.
— Jak śmiesz głosić te obelgi! — wrzasnął mnich. — Wracaj do kuchni, sprzątaczu!
Skulony za Lu-tze Lobsang uświadomił sobie, że całe dojo znieruchomiało, by obserwować konflikt. Kilku mnichów szeptało coś do siebie nawzajem. Człowiek w brązowej szacie mistrza dojo patrzył obojętnie ze swego krzesła, wspierając brodę na dłoni.
Z niezwykłą, cierpliwą i doprowadzającą do szału delikatnością, niczym samuraj układający kwiaty, Lu-tze wyrównał ścinki tytoniu na papierosowej bibułce.
— Nie, raczej wyjdę tamtymi drzwiami, jeśli ci to nie przeszkadza — oświadczył.