Выбрать главу

— To zuchwalstwo! Jesteś zatem gotów do walki, nieprzyjacielu kurzu?

Mnich odskoczył i uniósł ręce do Pozycji Dorsza. Zawirował i trafił ciężkim kopniakiem w ciężki skórzany worek treningowy, uderzając tak mocno, że zerwał łańcuch. Potem znów stanął przed Lu-tze z rękami ułożonymi w Ataku Węża.

— Ai! Shao! Hai-iii… — zaczął.

Mistrz dojo wstał.

— Stać! — zawołał. — Czy nie chcesz poznać imienia człowieka, którego za chwilę zniszczysz?

Mnich zachował pozycję, patrząc gniewnie na Lu-tze.

— Nie muszę znać imienia sprzątacza — oświadczył.

Lu-tze zwinął papierosa w cienki rulonik i mrugnął do wojowniczego mnicha, co tylko mocniej roznieciło jego gniew.

— Zawsze mądrze jest znać imię sprzątacza, chłopcze — rzekł mistrz dojo. — A moje pytanie nie było skierowane do ciebie.

Tik

Jeremy patrzył na swoje prześcieradło.

Było pokryte notatkami. Jego notatkami.

Biegły przez całą poduszkę i dalej na ścianę. Były też szkice wyryte głęboko w tynku.

Ołówek znalazł pod łóżkiem. Naostrzył go nawet. Przez sen zatemperował ołówek! I sądząc na oko, pisał i rysował przez długie godziny. Próbował zanotować sen.

Wraz ze spisaną po jednej stronie kołdry listą części.

Wszystko miało głęboki sens, gdy to oglądał — jak młotek, kij albo wychwyt grawitacyjny Wheelbrighta. Było jak spotkanie ze starym przyjacielem. A teraz… Wpatrywał się w nabazgrane linie. Pisał tak szybko, że pomijał interpunkcję, a także niektóre litery. Ale dostrzegał w tych słowach sens.

Słyszał o takich zdarzeniach. Wielkie wynalazki czasami rzeczywiście brały się ze snów czy marzeń na jawie. Czy Hepzibah Whitlow nie wpadł na pomysł regulowanego wahadła w rezultacie swojej pracy na stanowisku miejskiego kata? Czy Wilframe Balderton nie powtarzał zawsze, że wizja wychwytu typu „rybi ogon” nawiedziła go, kiedy przejadł się homarem?

Tak, we śnie wszystko było oczywiste. Za dnia wymagało trochę więcej pracy.

W małej kuchni za warsztatem brzęknęły talerze. Jeremy zbiegł po schodach, ciągnąc za sobą prześcieradło.

— Zwykle jadam… — zaczął.

— Tofta, jafnie panie. — Igor odwrócił się od piecyka. — Lekko brązowego, jak przypufczam.

— Skąd wiesz?

— Igor uczy fię ftuki przewidywania, jafnie panie — wyjaśnił Igor. — Cóż to za wfpaniała mała kuchnia, jafnie panie. Nigdy jefcze nie widziałem fuflady oznaczonej „Łyżki”, która zawiera wewnątrz łyżki.

— Czy potrafisz jakoś pracować ze szkłem, Igorze? — spytał Jeremy, pomijając milczeniem ostatnią uwagę.

— Nie, jafnie panie — odparł Igor, smarując grzankę masłem.

— Nie?

— Nie pracować, jafnie panie. Ze fkłem potrafię zrobić wfyftko. Wielu moich pracodawców wymagało… fpecjalnych aparatów, trudnych do zdobycia gdziekolwiek. Czego by pan fobie życzył, jafnie panie?

— Jak byś się wziął za budowę czegoś takiego? — Jeremy rozłożył prześcieradło na stole.

Tost wypadł Igorowi spomiędzy palców o czarnych paznokciach.

— Coś nie w porządku? — zdziwił się Jeremy.

— Miałem wrażenie, że ktof przefedł po moim grobie — odparł Igor, ciągle wstrząśnięty.

— Ehm… Ty chyba nigdy naprawdę nie miałeś grobu, prawda?

— To takie powiedzenie, tylko takie powiedzenie — zapewnił urażony Igor.

— Te notatki dotyczą pomysłu, który… który miałem na budowę zegara…

— Fklany zegar… Tak, znam go. Mój dziadek Igor pomagał zbudować pierwfy.

— Pierwszy? Przecież to tylko bajka dla dzieci! Przyśnił mi się i…

— Dziadek Igor zawfe powtarzał, że było w tym cof bardzo dziwnego — oświadczył Igor. — Ta ekfplozja i w ogóle.

— On eksplodował? Z powodu metalowej sprężyny?

— Włafciwie to nie dokładnie ekfplodował, jafnie panie. Ekfplozje to dla naf, Igorów, zwykła rzecz. Ale to było… bardzo dziwne. Choć dziwnofć to dla naf też zwykła rzecz.

— Chcesz mi powiedzieć, że on naprawdę istniał?

Igor wydawał się trochę zakłopotany.

— Tak — powiedział. — Ale z drugiej ftrony… nie.

— Rzeczy albo istnieją, albo nie — oznajmił Jeremy. — Jestem w tej kwestii całkiem pewny. Biorę lekarstwo.

— On iftniał — wyjaśnił Igor. — A potem, kiedy już zaiftniał, to nigdy go nie było. Tak mi mówił dziadek, a budował zegar tymi rękami!

Jeremy spojrzał w dół. Dopiero teraz, kiedy się lepiej przyjrzał, zauważył wyraźne blizny wokół nadgarstków Igora.

— W nafej rodzinie naprawdę wierzymy w dziedziczenie — powiedział Igor, dostrzegając jego spojrzenie.

— Przekazywane z rąk do rąk, hahaha — rzekł Jeremy. Zastanowił się, gdzie jest jego lekarstwo.

— Bardzo zabawne, jafnie panie. Ale dziadek Igor zawfe powtarzał, że potem wfyftko to było… jak fen.

— Sen?

— Warftat wyglądał inaczej. Brakowało w nim zegara. Obłąkany doktor Wingle, który w owym czafie był jego panem, w ogóle nie pracował nad fkłanym zegarem, ale nad odzyfkiwaniem fłonecznego fwiatła z pomarańczy. Wfyftko było inne, i to było od zawfe. Jakby to fię nigdy nie ftało.

— Ale ten zegar pojawił się w bajkach dla dzieci!

— Rzeczywifcie, jafnie panie. Bardzo dziwna fprawa.

Jeremy zapatrzył się na brzemienne w notatki prześcieradło. Dokładny zegar. Nic więcej. Zegar, który sprawi, że inne zegary będą zbędne, jak powiedziała lady LeJean. Zbudowanie takiego zegara zagwarantuje zegarmistrzowi miejsce w historii pomiaru czasu. Owszem, opowieść mówiła o Czasie, która została uwięziona w zegarze, ale Jeremy’ego wcale nie interesowały Rzeczy Wymyślone. Zresztą zegar przecież tylko mierzył. Odległość nie wplątywała się w taśmę mierniczą. Zegar nie robi nic prócz liczenia zębów na kółku zębatym. Albo… w świetle…

Światło z ząbkami. Widział je we śnie. Światło niejako coś jasnego na niebie, ale jako pobudzona linia, sunąca w górę i w dół niczym fala.

— Czy potrafiłbyś… zbudować coś takiego? — zapytał.

Igor raz jeszcze przyjrzał się rysunkom.

— Tak. — Kiwnął głową. Po czym wskazał kilka dużych szklanych pojemników wokół szkicu kolumny centralnej. — I wiem, czym one fą — dodał.

— W moim ś… Wyobrażałem sobie, że musują — powiedział Jeremy.

— Bardzo, bardzo tajemna wiedza, te naczynia — ciągnął Igor, starannie ignorując wypowiedź Jeremy’ego. — Czy można tu doftać miedziane pręty, jafnie panie?

— W Ankh-Morpork? Bez trudu.

— A cynk?

— Całe mnóstwo, owszem.

— Kwaf fiarkowy?

— Na gąsiory, tak.

— Mufiałem umrzeć i trafić do nieba — westchnął Igor. — Niech jafnie pan mnie umiefci w pobliżu miedzi, cynku i kwafu — rzekł. — A wtedy ifkry polecą…

Tik

— Moje imię — rzekł Lu-tze, wspierając się na miotle, gdy gniewny ting wzniósł rękę — brzmi Lu-tze.

Dojo ucichło. Atakujący zamilkł w połowie okrzyku.

— Ai! Hai-gng! Gnh? Ożeżoszlagoszlaaaa…

Nie poruszył się, ale sprawiał wrażenie, jakby zapadł się w siebie, osunął z pozycji bojowej do rodzaju przerażonego, błagalnego przykucnięcia.

Lu-tze pochylił się i potarł zapałkę o jego nieprotestujący podbródek.

— A jak ty masz na imię, chłopcze? — spytał, zapalając zmiętego papierosa.