— Jego imię to Muł, Lu-tze. — Mistrz dojo pochylił się i wymierzył nieruchomemu tingowi kopniaka. — No cóż, Muł, znasz zasady. Zmierz się z człowiekiem, którego wyzwałeś, albo oddaj pas.
Postać przez chwilę trwała w całkowitym bezruchu, a potem ostrożnie, ruchami wykonywanymi niemal teatralnie tak, by nikogo nie urazić, zaczął gmerać przy pasie.
— Nie, nie, naprawdę nie trzeba — zapewnił łagodnie Lu-tze. — To było dobre wyzwanie. Porządne „Ai!” i całkiem przyzwoite „Hai-iii”. Tak sądzę. Ogólnie niezły bojowy bełkot, jaki teraz nieczęsto już można usłyszeć. I nie chcielibyśmy, żeby w takiej chwili opadły mu spodnie, prawda? — Pociągnął nosem i dodał: — Zwłaszcza w takiej chwili.
Poklepał skulonego tinga po ramieniu.
— Pamiętaj tylko regułę, którą nauczyciel przekazał wam pierwszego dnia. Prawda? I… Czemu nie pójdziesz się oczyścić? Znaczy, niektórzy z nas muszą tu sprzątać.
Potem odwrócił się i skinął mistrzowi dojo.
— A skoro już tu jestem, mistrzu, chciałbym pokazać młodemu Lobsangowi Aparat Kapryśnych Kul.
Mistrz dojo skłonił się nisko.
— Jest twój, sprzątaczu Lu-tze.
Kiedy Lobsang podążył za idącym spokojnie Lu-tze, usłyszał mistrza dojo, który — jak wszyscy nauczyciele — nigdy nie przepuszczał okazji, by wtłoczyć uczniom do głów jakąś lekcję.
— Dojo! — zawołał mistrz. — Jak brzmi Pierwsza Zasada?
Nawet skulony agresor wymamrotał odpowiedź wraz z chórem:
— Nie działaj pochopnie, kiedy stajesz naprzeciw łysych, pomarszczonych i uśmiechniętych staruszków!
— To dobra zasada, ta Pierwsza Zasada — stwierdził Lu-tze, prowadząc Lobsanga do sąsiedniego pomieszczenia. — Spotkałem wielu, którzy mogliby się do niej stosować dla własnej korzyści.
Zatrzymał się i nie patrząc na Lobsanga Ludda, wyciągnął rękę.
— Bardzo proszę, zwróć ten mały szpadelek, który mi ukradłeś.
— Przecież nawet się do ciebie nie zbliżyłem, mistrzu!
Uśmiech Lu-tze nawet nie drgnął.
— Aha. No tak. To prawda. Proszę o wybaczenie. Paplanie starego człowieka. Czyż nie jest napisane: „Własnej głowy bym zapomniał, gdyby nie była przytwierdzona”? Idźmy dalej.
Podłoga w sali była drewniana, ale ściany wysokie i wyłożone matami. Tu i tam dało się zauważyć czerwonobrązowe plamy.
— Ehm… Mamy jeden taki w dojo nowicjuszy, sprzątaczu — oznajmił Lobsang.
— Ale w tamtym kule zrobione są z miękkiej skóry, tak? — Starzec podszedł do wysokiego drewnianego sześcianu. Rząd otworów biegł wzdłuż ściany skierowanej ku sali. — I lecą dość wolno, o ile pamiętam.
— No… tak — przyznał Lobsang.
Sprzątacz pociągnął bardzo dużą dźwignię. Gdzieś w dole metal zgrzytnął o metal, a potem zaszumiała gwałtownie woda. Powietrze zaczęło świszczeć w spojeniach skrzyni.
— Te są drewniane — poinformował spokojnie Lu-tze. — Złap którąś.
Coś musnęło ucho Lobsanga, a maty za nim zadygotały, gdy kula wbiła się w nie głęboko, a potem upadła na podłogę.
— Może odrobinę wolniej… — mruknął Lu-tze i przekręcił gałkę.
Po piętnastu przepuszczonych kulach Lobsang chwycił kolejną na brzuch. Lu-tze westchnął i pchnął dźwignię z powrotem.
— Brawo — rzekł.
— Sprzątaczu, nie jestem przyzwyczajony… — zaczął chłopak, wstając z podłogi.
— Och, wiedziałem, że nie złapiesz kuli — oświadczył Lu-tze. — Nawet nasz gwałtowny przyjaciel z dojo przy tej prędkości żadnej by nie złapał.
— Ale powiedziałeś przecież, że je spowolniłeś!
— Tylko tyle, żeby cię nie zabiły. To próba, rozumiesz. Wszystko jest próbą. Chodźmy, mój chłopcze. Nie możemy pozwolić, żeby opat na nas czekał.
I Lu-tze pomaszerował dalej, ciągnąc za sobą smużkę tytoniowego dymu.
Idąc za nim, Lobsang stawał się coraz bardziej nerwowy. To rzeczywiście Lu-tze, dojo wykazało to jasno. Zresztą wiedział i tak. Popatrzył na okrągłą twarz spoglądającą przyjaźnie na rozgniewanego wojownika — i wiedział. Ale… zwykły sprzątacz? Żadnych insygniów? Statusu? Chociaż nie, status był oczywisty — mistrz dojo nawet przed opatem nie mógłby pokłonić się niżej. Mimo to…
A teraz szedł za tym starcem korytarzami, gdzie nawet mnichom nie wolno było wchodzić pod karą śmierci. Wcześniej czy później z pewnością czekają go kłopoty.
— Sprzątaczu, naprawdę uważam, że powinienem wrócić do swoich kuchennych obowiązków… — zaczął.
— A tak. Prace kuchenne — rzekł Lu-tze. — Mają cię nauczyć cnoty posłuszeństwa oraz ciężkiej pracy, zgadza się?
— Tak, sprzątaczu.
— I to działa?
— O tak.
— Naprawdę?
— No więc… nie.
— Muszę ci wyznać, że nie są tym wszystkim, za co się je uważa — powiedział Lu-tze. — Podczas gdy to, co mamy tutaj mój chłopcze… — Przeszedł pod bramą. — To jest edukacja.
Była to największa hala, jaką Lobsang w życiu widział. Strumienie światła padały od góry z przeszklonych otworów w sklepieniu. A niżej, mająca ponad pięćdziesiąt sążni średnicy i doglądana przez starszych mnichów, którzy przechodzili nad nią po delikatnych linowych pomostach, leżała…
Lobsang słyszał już o mandali.
Wyglądała, jakby ktoś wziął całe tony kolorowego piasku i cisnął na podłogę w wielkim wirze barwnego chaosu. Ale porządek walczył w tym chaosie o przetrwanie, wznosząc się, opadając i rozprzestrzeniając. Miliony wirujących przypadkowo ziarenek piasku tworzyło czasem jakiś fragment wzoru, który replikował się i rozbiegał po całym kole, odbijał i zlewał z innymi wzorami, aż w końcu rozpływał w ogólnym szumie. Zdarzało się to raz po raz i zmieniało mandalę w bezgłośną, ale gwałtowną wojnę kolorów.
Lu-tze wstąpił na niepewny z wyglądu mostek z desek i lin.
— I jak? — zapytał. — Co o tym myślisz?
Lobsang odetchnął głęboko. Czuł, że gdyby spadł z mostka, runąłby w rozkołysane kolory i nigdy, nigdy nie uderzył o podłogę. Zamrugał i potarł czoło.
— Jest… zła — powiedział.
— Naprawdę? — zdziwił się Lu-tze. — Niewielu mówi coś takiego za pierwszym razem. Używają raczej takich słów jak „cudowna”.
— Niedobrze się porusza!
— Co?
Lobsang chwycił się linowej poręczy.
— Te wzory… — zaczął.
— Historia się powtarza — wyjaśnił Lu-tze. — Zawsze tam są.
— Nie, one… — Lobsang usiłował ogarnąć wszystko. Widział wzory pod wzorami, zamaskowane jako elementy chaosu. — Chodzi mi… o te inne wzory…
Osunął się do przodu.
Powietrze było chłodne, świat wirował, a grunt pędził mu na spotkanie.
Zatrzymał się w odległości kilku cali.
Powietrze wokół skwierczało, jakby było delikatnie podsmażane.
— Nowobram Ludd?
— Lu-tze? — odpowiedział. — Mandala jest…
Gdzie się podziały kolory? Dlaczego powietrze było wilgotne i pachniało miastem?
Widmowe wspomnienia się rozpłynęły. A znikając, mówiły: Jak możemy być wspomnieniami, kiedy dopiero mamy się zdarzyć? Z pewnością pamiętasz, jak wspiąłeś się na sam dach Gildii Piekarzy i odkryłeś, że ktoś obluzował wszystkie kamienie wieńczące mur, ponieważ to się właśnie zdarzyło…
Ostatnie konające wspomnienie rzuciło jeszcze: Zaraz, przecież minęły już miesiące!
— Nie, nie jesteśmy Lu-tze, tajemniczy spadający chłopcze — usłyszał znowu ten sam głos. — Możesz się odwrócić?