Выбрать главу

Nowobram z wielkim trudem zdołał poruszyć głową. Miał wrażenie, że tkwi w gęstym powietrzu.

Potężnie zbudowany młody człowiek w brudnej żółtej szacie siedział o kilka stóp od niego na odwróconej skrzynce. Wyglądałby całkiem jak mnich, gdyby nie włosy. Jego włosy wydawały się osobnym organizmem. Powiedzieć, że są czarne i spięte w kucyk, to stracić okazję użycia słowa „słoniowe”. To były włosy mające osobowość.

— Zwykle nazywam się Soto — oświadczył człowiek pod włosami. — Marco Soto. Nie będę się starał zapamiętać twojego imienia, dopóki się nie dowiemy, czy przeżyjesz, prawda? Powiedz mi zatem, czy rozważałeś kiedyś radości, jakie niesie życie duchowe?

— W tej chwili? Oczywiście! — zapewnił… Nowobram. Tak przecież mam na imię, pomyślał. Ale dlaczego pamiętam Lobsanga? — Właśnie się zastanawiałem nad możliwością zmiany zawodu.

— Rozsądny wybór kariery — pochwalił Soto.

— Czy to jakieś czary?

Nowobram spróbował się poruszyć, ale wisiał tylko, obracając się powoli w powietrzu tuż nad wyczekującym gruntem.

— Niezupełnie. Jak się wydaje, przekształciłeś czas.

— Ja? A jak to zrobiłem?

— Nie wiesz?

— Nie.

— No, no, posłuchajcie tylko — rzekł Soto, jakby zwracał się do bliskich towarzyszy. — Prawdopodobnie zużywają pełny czas wirowy prokrastynatora, by nie dopuścić, aby twoja drobna sztuczka spowodowała niewypowiedziane szkody dla całego świata, a ty nie wiesz, jak to zrobiłeś?

— Nie.

— W takim razie wyszkolimy cię. To dobre życie i oferuje znakomite perspektywy. W każdym razie… — dodał, pociągając nosem — lepsze niż te, które masz w tej chwili.

Nowobram z wysiłkiem próbował przekręcić głowę dalej.

— Wyszkolić mnie w czym, tak dokładnie?

Soto westchnął.

— Wciąż zadajesz pytania, mały. Idziesz ze mną czy nie?

— Jak…?

— Posłuchaj. To, co ci proponuję, to okazja życia. Rozumiesz?

— A dlaczego to okazja życia, panie Soto?

— Nie, źle mnie zrozumiałeś. Ja, to znaczy Marco Soto, składam tobie, to znaczy Nowobramowi Luddowi, propozycję życia. Chodzi o to, że będziesz miał życie. A to więcej, niż ci pozostanie za krótką chwilę.

Nowobram się zawahał. Wyczuwał lekkie mrowienie w całym ciele. W pewnym sensie nadal spadał. Nie miał pojęcia, skąd o tym wie, ale wiedza ta była równie realna jak kamienie bruku tuż pod nim. Jeśli dokona błędnego wyboru, ten upadek będzie kontynuowany. Do tej chwili był całkiem łatwy. Dopiero ostatnie kilka cali okaże się śmiertelnie trudne.

— Muszę przyznać, że nie podoba mi się, jak obecnie płynie moje życie — zapewnił. — Może dobrze będzie nadać mu nowy kierunek.

— Słusznie.

Mężczyzna z owłosioną głową wyjął spod szaty jakiś aparat. Przypominał złożone liczydło, ale kiedy je otworzył, niektóre części zniknęły w rozbłyskach światła — jakby przeniosły się tam, gdzie były niewidoczne.

— Co pan robi?

— Wiesz, co to jest energia kinetyczna?

— Nie.

— To coś, czego w tej chwili masz o wiele za dużo. — Palce Soto zatańczyły na koralikach, znikając czasem i pojawiając się znowu. — Przypuszczam, że ważysz około stu dziesięciu funtów, prawda?

Schował niewielkie urządzenie i podszedł do stojącego opodal wozu. Zrobił coś, czego Nowobram nie widział, a potem wrócił.

— Za kilka sekund dokończysz swój upadek — oznajmił. Sięgnął pod chłopca i położył coś na bruku. — Staraj się uznać to za początek nowego życia.

Nowobram upadł. Uderzył o grunt. Powietrze rozbłysło fioletem, a wyładowany wóz po drugiej stronie ulicy podskoczył na stopę w górę i runął ciężko. Jedno koło odpadło i potoczyło się gdzieś.

Soto pochylił się i uścisnął bezwładną dłoń chłopca.

— Dobrze się czujesz? — zapytał. — Jakieś sińce?

— Trochę zabolało — odparł oszołomiony Nowobram.

— Może jesteś trochę cięższy, niż na to wyglądasz. Pozwól… — Soto chwycił Nowobrama pod pachy i zaczął ciągnąć w mgłę.

— Czy mógłbym pójść i…?

— Nie.

— Ale gildia…

— W gildii już nie istniejesz.

— To bez sensu. Przecież jestem zapisany w ich rejestrach.

— Nie, nie jesteś. Zajmiemy się tym.

— Jak? Nie możecie zmienić historii!

— Założymy się?

— Do kogo przystąpiłem?

— Należymy do najtajniejszego związku, jaki możesz sobie wyobrazić.

— Naprawdę? A kim jesteście?

— Mnichami historii.

— Co? Nigdy o was nie słyszałem!

— Sam widzisz, jacy jesteśmy dobrzy.

Rzeczywiście byli tacy dobrzy.

A potem czas napłynął z powrotem.

I wróciła teraźniejszość.

— Dobrze się czujesz, chłopcze?

Lobsang otworzył oczy. Miał wrażenie, że ktoś próbuje wyrwać mu rękę ze stawu.

Spojrzał wzdłuż tej ręki na Lu-tze, który leżał płasko na rozkołysanym mostku i go trzymał.

— Co się stało?

— Myślę, że to podniecenie, mój chłopcze. Albo zawrót głowy. Ale nie patrz teraz w dół.

Z dołu dobiegał głośny szum, jakby brzęczenie roju bardzo rozzłoszczonych pszczół. Lobsang odruchowo zaczął odwracać głowę.

— Powiedziałem: nie patrz w dół! Uspokój się…

Lu-tze wstał na nogi. Uniósł Lobsanga na wyciągniętej ręce, jakby chłopiec był piórkiem, aż jego sandały znalazły się nad deskami mostku. Poniżej mnisi biegali po pomostach i krzyczeli.

— A teraz zamknij oczy… Nie patrz w dół! Poprowadzę cię na drugi koniec, dobrze?

— Ja, tego… Przypomniałem sobie… jak byłem w mieście i Soto mnie znalazł… Pamiętałem… — mówił słabym głosem Lobsang, drepcząc za sprzątaczem.

— Można się było spodziewać. W tych okolicznościach…

— Ale pamiętam, że kiedy tam byłem, pamiętałem też, że byłem tutaj. I o mandali!

— Czyż nie jest zapisane w świętych tekstach „Wiele się dzieje rzeczy, moim zdaniem, o których nie mamy pojęcia”?

— Ja… na tę sentencję też jeszcze nie trafiłem, sprzątaczu — powiedział Lobsang.

Czuł wokół siebie chłodniejsze powietrze, co sugerowało, że dotarli do skalnego tunelu po drugiej stronie hali.

— Smutne, ale w pismach, jakie tu mają, prawdopodobnie jej nie znajdziesz — odparł Lu-tze. — Aha, i możesz już otworzyć oczy.

Szli dalej. Lobsang pocierał głowę, by stłumić niezwykłość własnych myśli.

Za nimi wściekłe wiry na kręgu barw, które koncentrowały się wokół punktu, gdzie spadłby Lobsang, stopniowo uspokoiły się i zabliźniły.

Według „Pierwszego Zwoju Wena Wiecznie Zaskoczonego”, Wen i Mulisty Staw dotarli do zielonej kotliny między wysokimi górami. I powiedział wtedy Wen:

— Oto miejsce. Tutaj stanie świątynia poświęcona zwijaniu i rozwijaniu czasu. Widzę ją.

— Ja nie widzę, mistrzu — odparł Mulisty Staw.

— Jest tam — rzekł Wen.

Wskazał palcem i jego ręka zniknęła.

— Ach! — zawołał Mulisty Staw. — Tam…

Z drzew rosnących dziko między strumykami spłynęło na głowę Wena kilka płatków kwiatu wiśni.

— A ten idealny dzień trwać będzie wiecznie — rzekł Wen. — Powietrze jest rześkie, słońce świeci jasno, lód spływa strumieniami. Każdy dzień w tej dolinie będzie tym doskonałym dniem.