Выбрать главу

Tik

Lobsang wstał, gdy Lu-tze wrócił do przedpokoju. Uczynił to z wahaniem, jakby zakłopotany, że okazuje szacunek.

— No dobra, zasady są takie — rzekł Lu-tze, przechodząc obok niego. — Po pierwsze, nie nazywasz mnie mistrzem, a ja nie nadaję ci imienia od jakiegoś nieszczęsnego owada. Dyscyplinowanie ciebie nie jest moim zadaniem, ale twoim. Jest bowiem napisane: „Nie pozwolę sobie na takie rzeczy”. Rób, co ci powiem, a wszystko będzie w porządku. Jasne?

— Co? Chcesz mnie przyjąć na ucznia? — upewnił się Lobsang, biegnąc, by dotrzymać mu kroku.

— Nie, nie chcę cię na ucznia, nie w moim wieku, ale zostaniesz nim, więc lepiej obaj spróbujmy jakoś to sobie poukładać.

— I nauczysz mnie wszystkiego?

— Pierwsze słyszę o „wszystkim”. Wiesz, nie znam się specjalnie na mineralogii sądowej. Ale owszem, nauczę cię wszystkiego, co wiem, a ta wiedza może być dla ciebie użyteczna.

— Kiedy?

— Robi się późno…

— Jutro o świcie?

— Och, raczej przed świtem. Obudzę cię.

Tik

W pewnej odległości od akademii madame Frout, na ulicy Ezoterycznej, znajdowała się pewna liczba klubów dla dżentelmenów. Stanowczo nazbyt cyniczne byłoby stwierdzenie, że termin „dżentelmen” oznacza po prostu kogoś, kogo stać na pięćset dolarów rocznie; musieli przecież uzyskać aprobatę innych dżentelmenów, których stać było na taką samą sumę.

I niespecjalnie lubili towarzystwo dam. Co nie oznacza, że byli tym rodzajem dżentelmenów, którzy mieli własne, lepiej urządzone kluby w innej części miasta, gdzie na ogół znacznie więcej się działo. Ci dżentelmeni należeli do ludzi z klasą, którzy — ogólnie rzecz biorąc — od wczesnego dzieciństwa byli dręczeni przez kobiety. Ich życiem kierowały niańki, guwernantki, matrony, matki i żony, a po czterech czy pięciu dziesięcioleciach takiego traktowania przeciętny dobrze wychowany dżentelmen rezygnował i możliwie grzecznie wynosił się do jednego z tych klubów, gdzie mógł przespać całe popołudnie w skórzanym fotelu, z rozpiętym górnym guzikiem spodni.[7]

Najbardziej ekskluzywnym z tych klubów był Fidgett i funkcjonował tak: Susan nie musiała stawać się niewidzialna, ponieważ wiedziała, że członkowie Fidgetta po prostu jej nie zobaczą albo nie uwierzą, że istnieje, nawet gdyby zobaczyli. Kobietom nie wolno było wchodzić do klubu — chyba że zgodnie z Regułą 34b, która niechętnie zezwalała żeńskim członkom rodziny lub szacownym zamężnym damom po trzydziestce być zapraszanymi na herbatkę do Zielonego Gabinetu pomiędzy godziną 15.15 a 16.30, pod warunkiem że cały czas będzie obecna przynajmniej jedna osoba z personelu. Reguła obowiązywała tak długo, że członkowie interpretowali tę porę jako jedyne siedemdziesiąt pięć minut dnia, kiedy kobietom zezwala się na istnienie. Zatem kobiety widziane w klubie w dowolnej innej porze musiały być wytworem wyobraźni.

W przypadku Susan, w jej dość surowym nauczycielskim kostiumie i zapinanych bucikach — które jakoś zdawały się mieć wyższe obcasy, gdy stawała się wnuczką Śmierci — mogło to być prawdą.

Obcasy stukały o marmurową posadzkę, kiedy zmierzała do biblioteki.

Nie mogła zrozumieć, czemu Śmierć zaczął tutaj bywać. Oczywiście, miał wiele cech prawdziwego dżentelmena. Mieszkał we własnej posiadłości za miastem (w dalekiej, posępnej okolicy); był niezawodnie punktualny; był uprzejmy dla wszystkich, z którymi się spotykał (a wcześniej czy później spotykał się z każdym); ubierał się elegancko, choć poważnie; umiał się zachować w każdym towarzystwie, a także był dobrym jeźdźcem.

Jedno tylko nie do końca pasowało. Fakt, że był też Posępnym Żniwiarzem.

Większość wyściełanych foteli w bibliotece zajmowali zadowoleni stołownicy, drzemiący z przyjemnością pod namiotami egzemplarzy „Pulsu Ankh-Morpork”. Susan rozejrzała się i odszukała azetę, spod której wystawała dolna część czarnej szaty i para kościstych stóp. Była też oparta o fotel kosa.

Susan podniosła azetę.

DZIEŃ DOBRY, powiedział Śmierć. JADŁAŚ JUŻ LUNCH? DZIŚ MIELIŚMY ROLADĘ Z DŻEMEM.

— Dlaczego to robisz, dziadku? Przecież nie sypiasz.

ODPOCZYWAM W TEN SPOSÓB. U CIEBIE WSZYSTKO W PORZĄDKU?

— Było, dopóki nie zjawił się szczur.

TWOJA KARIERA SIĘ ROZWIJA? WIESZ, ŻE TROSZCZĘ SIĘ O CIEBIE.

— Dziękuję — odparła krótko Susan. — Wyjaśnij mi, po co…

CZY KRÓTKA ROZMOWA CI ZASZKODZI?

Susan westchnęła. Wiedziała, jaki jest powód tego zachowania — i nie była to radosna myśl. Była raczej maleńka, smętna i chwiejna, a mówiła tyle: Oboje nie mają na świecie nikogo prócz siebie nawzajem. I tyle. Taka myśl szlochała w chusteczkę do nosa, ale była prawdziwa.

Pewnie, Śmierć miał swojego kamerdynera Alberta, no i oczywiście był też Śmierć Szczurów, jeśli można go uznać za towarzystwo.

Jeśli chodzi o Susan…

Cóż, była w części nieśmiertelna, i to właściwie tyle. Widziała rzeczywistość, która istniała naprawdę.[8] Mogła wkładać i zdejmować czas niby płaszcz. Reguły, obejmujące wszystkich pozostałych, takie jak grawitacja, do niej stosowały się tylko wtedy, kiedy im pozwalała. I choćby człowiek bardzo się starał, takie cechy zwykle przeszkadzają w związkach. Trudno nawiązywać bliski kontakt z ludźmi, kiedy jakaś mała część umysłu widzi ich tylko jako chwilowe zbiory atomów, których za kilkadziesiąt lat już tu nie będzie.

I tam właśnie spotykała się z małą częścią umysłu Śmierci, który odkrył, że trudno nawiązywać kontakty z ludźmi, kiedy myśli się o nich jak o rzeczywistych.

Nie przeżyła nawet dnia, w którym nie martwiłaby się swoim niezwykłym pochodzeniem. A potem zwykle się zastanawiała, jak by to było: wędrować przez świat bez ciągłej świadomości skał pod nogami i gwiazd nad głową, mieć tylko pięć zmysłów, być prawie ślepą i niemal głuchą…

DZIECI SĄ ZDROWE? PODOBAŁY MI SIĘ NARYSOWANE PRZEZ NIE MOJE PORTRETY.

— Tak, zdrowe. Co u Alberta?

WSZYSTKO W PORZĄDKU.

…i tak naprawdę nie prowadzić swobodnych rozmów. W wielkim, poważnym wszechświecie nie ma miejsca na swobodne rozmowy.

ŚWIAT WKRÓTCE SIĘ SKOŃCZY.

No, to jest poważna rozmowa.

— Kiedy?

W PRZYSZŁĄ ŚRODĘ.

— Dlaczego?

AUDYTORZY WRÓCILI, wyjaśnił Śmierć.

— Te paskudne małe stwory?

TAK.

— Nienawidzę ich.

JA OCZYWIŚCIE NIE ŻYWIĘ ŻADNYCH EMOCJI, rzekł Śmierć z twarzą tak nieruchomą, jak tylko czaszka potrafi.

— Co tym razem planują?

NIE MAM POJĘCIA.

— Myślałam, że pamiętasz przyszłość!

TAK, ALE COŚ SIĘ ZMIENIŁO. PO ŚRODZIE NIE MA JUŻ ŻADNEJ PRZYSZŁOŚCI.

— Przecież musi coś być, choćby same ruiny!

NIE. PO GODZINIE PIERWSZEJ W PRZYSZŁĄ ŚRODĘ NIE MA JUŻ NIC. TYLKO GODZINA PIERWSZA W PRZYSZŁĄ ŚRODĘ, JUŻ NA ZAWSZE. NIKT NIE BĘDZIE ŻYŁ, NIKT NIE UMRZE. TYLE TERAZ WIDZĘ. PRZYSZŁOŚĆ SIĘ ZMIENIŁA. ROZUMIESZ?

— A co to ma wspólnego ze mną? — Susan wiedziała, że dla każdej innej osoby byłoby to głupie pytanie.

WYDAWAŁOBY SIĘ, ŻE KONIEC ŚWIATA DOTYCZY KAŻDEGO, PRAWDA?

— Wiesz, o co mi chodzi!

JAK SĄDZĘ, MA TO JAKIŚ ZWIĄZEK Z NATURĄ CZASU, KTÓRY JEST ZARÓWNO NIEŚMIERTELNY, JAK I LUDZKI. POJAWIŁY SIĘ… SWEGO RODZAJU ZMARSZCZKI.

вернуться

7

Jednym z powodów było klubowe wyżywienie. W swoim klubie dżentelmen mógł znaleźć takie dania, do jakich przyzwyczaił się w szkole, na przykład pudding z rodzynkami, roladę z dżemem czy budyń. To żony jedzą witaminy.

вернуться

8

Co jest o wiele trudniejsze od widzenia rzeczywistości, której naprawdę nie ma. To potrafi każdy.