— No tak, ale…
— Ach, pani Cosmopilite… — Lu-tze oczy zamgliły się ze wzruszenia. — Jak ta kobieta dbała o czystość! Gdyby ona była tutaj sprzątaczką, nikomu nie byłoby wolno chodzić po podłodze! A jej dom! Taki niezwykły! Prawdziwy pałac! Świeża pościel co drugi tydzień! No i kuchnia… Za samo skosztowanie jej Fasolki w Sosie Pomidorowym na Grzance człowiek oddałby pełny cykl wszechświata!
— Uhm… — mruknął Lobsang.
— Zostałem tam przez trzy miesiące i zamiatałem jej dom, jak wypada uczniowi. Potem wróciłem tutaj, jasno widząc przed sobą Drogę.
— A te, no… te historie o tobie?
— Och, wszystkie są prawdziwe. No, większość. Trochę przesadzone, ale na ogół prawdziwe.
— A ta z cytadelą w Muntabie, paszą i rybią ością?
— O tak.
— Jak się tam dostałeś, gdy sześciu wyszkolonych i uzbrojonych mężczyzn nie zdołało nawet…?
— Jestem małym człowiekiem i noszę miotłę — wyjaśnił z prostotą Lu-tze. — W każdym domu jest jakiś bałagan, który wymaga sprzątnięcia. Jakie zagrożenie stanowi człowiek z miotłą?
— Co? I to wszystko?
— Cóż, reszta to tylko sprawa kuchni. Pasza nie był dobrym człowiekiem, lecz był prawdziwym łakomczuchem. I uwielbiał zapiekankę z rybą.
— Żadnych sztuk walki?
— To zawsze ostatnia deska ratunku. Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.
— Czy znasz okidoki?
— To tylko masa króliczych podskoków.
— Shiitake?
— Gdybym chciał wbijać palce w gorący piasek, wyjechałbym nad morze.
— Upsidazi?
— Marnowanie dobrych cegieł.
— No kando?
— Sam to wymyśliłeś.
— Tung-pi?
— Gniewna aranżacja kwiatów.
— Dejd-fu?
To wzbudziło reakcję. Lu-tze uniósł brwi.
— Dejd-fu? Więc słyszałeś te plotki? Ha! Żaden z tutejszych mnichów nie zna dejd-fu — zapewnił. — Gdyby poznał, szybko bym się o tym dowiedział. Posłuchaj, chłopcze, agresja jest ucieczką agresywnych. W większości trudnych sytuacji wystarcza miotła.
— Tylko w większości, tak? — mruknął Lobsang, nie próbując ukrywać sarkazmu.
— Ach, rozumiem. Czy chciałbyś zmierzyć się ze mną w dojo? Jest taka bardzo stara prawda: kiedy uczeń zdoła pokonać mistrza, nic więcej mistrz nie może mu powiedzieć, gdyż nauka dobiegła końca. Czy chcesz się uczyć?
— Aha! Wiedziałem, że jest coś, czego mogę się nauczyć!
Lu-tze wstał.
— Dlaczego ty? — powiedział. — Dlaczego tutaj? Dlaczego teraz? „Na wszystko jest właściwy czas i miejsce”. Dlaczego właśnie ten czas i to miejsce? Jeśli mam cię zabrać do dojo, zwrócisz, co mi ukradłeś. Już!
Spojrzał na tekowy stolik, przy którym zajmował się górami.
Mała łopatka leżała na blacie.
Na ziemię spłynęło kilka płatków kwiatów wiśni.
— Rozumiem — rzekł sprzątacz. — Jesteś aż tak szybki? Nic nie widziałem.
Lobsang nie odpowiedział.
— To rzecz drobna i bez wartości. Wyjaśnij, proszę, dlaczego ją zabrałeś.
— Żeby sprawdzić, czy potrafię. Nudziłem się.
— Ach… Przekonamy się więc, czy zdołamy uczynić twe życie ciekawszym. Nic dziwnego, że się nudzisz, skoro potrafisz już tak kroić czas.
Lu-tze obracał w dłoniach mały szpadelek.
— Bardzo szybki — powiedział. Pochylił się i zdmuchnął z maleńkiego lodowca płatki kwiatu. — Kroisz czas szybko jak Dziesiąty Djim. A przecież dotąd prawie nie ćwiczyłeś. Musiałeś być wybitnym złodziejem! Teraz… ojej, muszę zmierzyć się z tobą w dojo…
— Nie ma potrzeby! — zapewnił Lobsang, ponieważ teraz Lu-tze wydawał się przestraszony i poniżony, a także z jakiegoś powodu mniejszy i kruchy.
— Nalegam — upierał się starzec. — Załatwmy to od razu. Jest bowiem napisane „Nie masz chwili nad teraźniejszą”, co dowodzi najgłębszego zrozumienia u pani Cosmopilite.
Westchnął i spojrzał na gigantyczny posąg Wena.
— Popatrz na niego — rzekł. — Niezły był gość, co? Kompletnie zachwycony wszechświatem. Zobaczył przeszłość i przyszłość jak jedną żywą osobę i napisał „Księgę Historii”, żeby wyjaśnić, jak opowieść powinna się toczyć. Nie możemy sobie nawet wyobrazić, co widziały te oczy. I przez całe życie nigdy nie podniósł ręki na żadnego człowieka.
— Posłuchaj, ja wcale nie chcę…
— A przyjrzałeś się innym posągom? — zapytał Lu-tze, jakby całkiem zapomniał o dojo.
Lobsang odruchowo podążył wzrokiem za spojrzeniem sprzątacza. Na kamiennej platformie biegnącej wzdłuż całych ogrodów stały setki mniejszych posągów, w większości wyrzeźbionych z drewna. Wszystkie pomalowano na krzykliwe kolory. Ponad doliną spoglądały stwory mające więcej oczu niż nóg, więcej ogonów niż zębów, monstrualne połączenia ryby, mątwy, tygrysa i pasternaku, istoty złożone razem, jak gdyby stwórca wszechświata wysypał skrzynkę części zamiennych i przypadkowo je posklejał, a pomalowane na różowo, pomarańczowo, fioletowo i złoto.
— Och, dhlang… — zaczął Lobsang.
— Demony? To tylko jedno z ich określeń — oświadczył sprzątacz. — Opat nazywa ich Wrogami Umysłu. Wen napisał cały zwój na ich temat. I stwierdził, że tamten jest najgorszy.
Wskazał niewielką szarą postać w kapturze. Wyglądała jakby nie na miejscu wśród festiwalu oszalałych kończyn.
— Nie wydaje się niebezpieczny — zauważył Lobsang. — Słuchaj, sprzątaczu, nie chcę…
— Potrafi być bardzo niebezpieczne… to, co nie wygląda na niebezpieczne. I jest tym bardziej niebezpieczne, bo na niebezpieczne nie wygląda. Jest bowiem napisane „Nie będziesz sądził książki po okładce”.
— Lu-tze, ja naprawdę nie chcę z tobą walczyć…
— Och, twoi wykładowcy powiedzą, że dyscyplina sztuk walki pozwala na krojenie czasu. To prawda — mówił Lu-tze, jakby nie słuchał. — Ale tak samo jest z zamiataniem, jak może się przekonałeś. Zawsze szukaj momentu doskonałości, mówił Wen. Tyle że ludzie najchętniej wykorzystują ten moment, by kopać innych ludzi w tył głowy.
— Przecież to nie było wyzwanie, chciałem tylko, żebyś mi pokazał…
— I pokażę. Chodźmy. Zawarłem układ. Muszę go dotrzymać, choć stary ze mnie głupiec.
Najbliższe okazało się dojo Dziesiątego Djimu. Było puste — tylko dwóch mnichów, którzy rozmywając się w oczach, tańczyli po matach i zwijali wokół siebie czas.
Lobsang wiedział, że Lu-tze ma rację. Czas jest zasobem. Można się nauczyć, jak przyspieszać lub spowalniać jego bieg. Mnich może bez trudu przejść wśród tłumu, a przy tym porusza się tak szybko, by nikt go nie zauważył. Albo potrafi stanąć bez ruchu na kilka sekund i patrzeć, jak słońce i księżyc ścigają się po migoczącym niebie. Może w ciągu minuty medytować przez cały dzień. Tutaj, w dolinie, dzień trwał wiecznie. Kwiaty nigdy nie zmieniały się w wiśnie.
Kiedy zamgleni walczący zauważyli Lu-tze, zmienili się w parę zakłopotanych mnichów. Skłonili się obaj.
— Proszę o użyczenie dojo na krótki czas, w którym mój uczeń zademonstruje mi szaleństwa wieku starczego — odezwał się sprzątacz.