A jednak wszystko to wydawało się znajome. Czuł się jak w domu.
Dźwięk wypełniał szklane pomieszczenia. Przepływał w czystych, ostrych nutach, jak ton wydawany przez mokry palec przesuwany po brzegu kieliszka. Był także ruch — mgiełka w powietrzu poza przejrzystymi ścianami, przesuwająca się, falująca i… obserwująca go…
— Jak coś mogło tu dotrzeć stamtąd? I co to znaczy „dziwnego”? — dopytywał się Lu-tze.
Lobsang zamrugał. Raczej „tutaj” było dziwnie, w tym miejscu, w sztywnym i szorstkim świecie…
A potem wrażenie rozwiało się i przeminęło.
— Po prostu dziwnego. Tylko przez chwilę — wymamrotał.
Czuł wilgoć na policzku. Dotknął jej palcami.
— To przez to zjełczałe masło jaka, które dodają do herbaty. Zawsze im to powtarzam — narzekał Lu-tze. — Pani Cosmopilite nigdy… A to było niezwykłe — dodał, unosząc głowę.
— Co? Co takiego? — spytał Lobsang, patrząc tępo na mokre czubki palców, a potem na bezchmurne niebo.
— Prokrastynator wchodzący na zbyt wysokie obroty. — Lu-tze zmienił pozycję. — Nie czujesz?
— Niczego nie słyszę!
— Nie: czy słyszysz, ale: czy czujesz. Przechodzi przez sandały. Oj, teraz następny… i jeszcze jeden… i znowu. Naprawdę nic nie wyczuwasz? Ten to… stary sześćdziesiąty szósty, nigdy go porządnie nie wyważyli. Usłyszysz je za chwilę… Na bogów! Popatrz, na kwiaty!
Lobsang spojrzał do tyłu.
Przypołudniki otwierały się, a polne mieczyki zamykały.
— Wyciek czasowy — stwierdził Lu-tze. — Posłuchaj! Teraz już je słyszysz, prawda? Zrzucają czas losowo! Chodźmy!
Według „Drugiego zwoju Wena Wiecznie Zaskoczonego”, Wen Wiecznie Zaskoczony wypiłował pierwszy prokrastynator z pnia drzewa wamwam, wyrył na nim pewne symbole, umocował trzpień z brązu i przywołał swego ucznia, Mulisty Staw.
— Bardzo ładny, mistrzu — oświadczył Mulisty Staw. — To młynek modlitewny, tak?
— Nie, nic aż tak skomplikowanego — odparł Wen. — On tylko magazynuje i przesuwa czas.
— To proste, tak?
— A teraz go wypróbuję — rzekł Wen.
I ręką przekręcił prokrastynator o pół obrotu.
— Bardzo ładny, mistrzu — oświadczył Mulisty Staw. — To młynek modlitewny, tak?
— Nie, nic aż tak skomplikowanego — odparł Wen. — On tylko magazynuje i przesuwa czas.
— To proste, tak?
— A teraz go wypróbuję — rzekł Wen.
Przekręcił go trochę mniej.
— To proste, tak?
— A teraz go wypróbuję — rzekł Wen.
Tym razem przesuwał go delikatnie tam i z powrotem.
— To pro-pro-pro… to proste-ste, tak tak tak proste, tak?
— Wypróbowałem go — oznajmił Wen.
— I działa, mistrzu?
— Chyba tak. — Wen wstał. — Daj mi sznur, którego używasz do noszenia drewna na opał. I… pestkę którejś z wiśni, co to je zerwałeś wczoraj.
Owinął wystrzępiony sznur wokół walca i rzucił pestkę na kawałek błotnistego gruntu. Mulisty Staw odskoczył na bok.
— Widzisz te góry? — spytał Wen i pociągnął za sznur.
Walec zawirował w równowadze, brzęcząc cicho.
— O tak, mistrzu — potwierdził posłusznie Mulisty Staw.
Nie było tu nic oprócz gór — tak wielu, że czasem trudno było je zauważyć, bo wszystko przesłaniały.
— Ile czasu potrzebuje skała? — rzekł Wen. — Albo głębokie morze? Przesuniemy go… — ustawił lewą dłoń tuż ponad wirującym walcem — …tam, gdzie bardziej się przyda.
Popatrzył na pestkę wiśni. Bezgłośnie poruszył wargami, jak gdyby rozwiązywał skomplikowaną łamigłówkę. Potem wskazał pestkę prawą ręką.
— Odsuń się — uprzedził i delikatnie dotknął palcem walca.
Nie zabrzmiał żaden dźwięk prócz trzasku odpychanego na bok powietrza i syku pary nad błotem.
Wen spojrzał na koronę nowego drzewa i uśmiechnął się.
— Mówiłem, żebyś się odsunął — rzekł.
— Ja, tego, no… Może zejdę na dół, dobrze? — odpowiedział mu głos spośród obsypanych kwieciem gałęzi.
— Ale ostrożnie!
Mulisty Staw runął na ziemię w deszczu płatków.
— Zawsze będą tu kwitły wiśnie — oznajmił Wen.
Lu-tze podwinął szatę i pobiegł ścieżką. Lobsang ruszył za nim. Wysoki pisk zdawał się dochodzić ze skał… Sprzątacz zakręcił przy sadzawce z karpiami, której powierzchnia burzyła się teraz w niezwykłe fale, i pognał cienistą dróżką wzdłuż strumienia. Czerwone ibisy zrywały się do lotu…
Stanął nagle i rzucił się płasko na kamienne płyty.
— Padnij!
Ale Lobsang już upadał. Usłyszał, jak coś z głośnym jękiem przelatuje mu nad głową. Obejrzał się i zobaczył, że ostatni ibis wiruje w powietrzu, otoczony aureolą bladoniebieskiego światła. Ptak zaskrzeczał i zniknął z głośnym puknięciem.
Chociaż nie zniknął całkowicie. Przez kilka sekund tą samą trajektorią mknęło jajo, które po chwili roztrzaskało się na kamieniach.
— Losowy czas! Chodź, szybciej! — krzyknął Lu-tze.
Poderwał się na nogi i podbiegł do ozdobnej kraty w ścianie urwiska. Z zaskakującą siłą wyrwał ją ze skały.
— Trochę trzeba zeskoczyć, ale nic ci się nie stanie, jeśli się przetoczysz przy lądowaniu — powiedział, wsuwając się do otworu.
— Dokąd on prowadzi?
— Do prokrastynatorów, oczywiście!
— Ale nowicjuszom nie wolno tam wchodzić pod karą śmierci!
— To zabawny zbieg okoliczności — odparł sprzątacz, opuszczając się niżej, aż zawisł na czubkach palców. — Ponieważ śmierć to właśnie to, co cię czeka tutaj, jeśli zostaniesz.
I opadł w ciemność. Po chwili z głębi dobiegło nieoświecone przekleństwo.
Lobsang wsunął się do otworu, zawisł na palcach, spadł i przetoczył się, kiedy uderzył nogami o podłogę.
— Brawo — pochwalił go z mroku Lu-tze. — W razie wątpliwości wybieraj życie. Tędy!
Tunel dobiegał do szerokiego korytarza. Hałas był tutaj przeraźliwy. Coś mechanicznego cierpiało w agonii.
Zabrzmiał huk, a w chwilę później gwar.
Zza zakrętu wybiegło kilkudziesięciu mnichów, którzy oprócz tradycyjnych szat nosili też hełmy korkowe. Większość krzyczała. Kilku rozsądniejszych oszczędzało tchu, by szybciej biec. Lu-tze pochwycił jednego, który usiłował się wyrwać.
— Puść mnie!
— Co się dzieje?
— Lepiej uciekaj stąd, zanim wszystkie się posypią!
Mnich uwolnił się i pognał za towarzyszami.
Lu-tze schylił się, podniósł korkowy hełm i z powagą wręczył go Lobsangowi.
— Bezpieczeństwo i higiena pracy — powiedział. — Bardzo ważne.
— Będzie mnie chronić? — zdziwił się Lobsang, wciskając hełm.
— Właściwie nie. Ale gdyby znaleźli twoją głowę, może być rozpoznawalna. Kiedy dostaniemy się do hali, niczego nie dotykaj.