Выбрать главу

Lobsang spodziewał się jakiejś wysoko sklepionej i wspaniałej budowli. Ludzie mówili o Hali Prokrastynatorów, jakby była ogromną katedrą. Tymczasem przy końcu tunelu były tylko opary błękitnego dymu. Dopiero kiedy oczy przyzwyczaiły się do zamglonego półmroku, zauważył najbliższy walec.

Była to szeroka kamienna kolumna mająca jakieś sześć łokci średnicy i dwanaście wysokości. Wirowała tak szybko, że wydawała się rozmazana. Wokół w powietrzu migotały odpryski srebrzysto-błękitnego światła.

— Widzisz? Dokonują zrzutu! Tam! Szybciej!

Biegnąc za Lu-tze, Lobsang odkrył, że są tu setki… nie, tysiące walców. Niektóre sięgały aż do stropu jaskini.

Wciąż byli tu mnisi. Biegali tam i z powrotem z wiadrami wody ze studni; błyskawicznie zmieniała się w parę, kiedy wylewali ją na dymiące kamienne łożyska u podstawy walców.

— Głupcy — mruknął sprzątacz. Po czym przyłożył do ust zwinięte dłonie. — Gdzie jest nadzorca?!! — wrzasnął.

Lobsang wskazał brzeg zbudowanego przy ścianie drewnianego podestu. Leżał tam gnijący korkowy hełm i para bardzo starych sandałów. Między nimi wyrastał stosik szarego pyłu.

— Biedak — westchnął Lu-tze. — Wygląda to na pełne pięćdziesiąt tysięcy lat w jednym uderzeniu. — Popatrzył gniewnie na rozbieganych mnichów. — Może uspokoicie się wszyscy i podejdziecie tutaj? Nie będę drugi raz powtarzał!

Kilku strzepnęło z rzęs krople potu i potruchtało do podestu, z ulgą przyjmując coś, co przypominało rozkaz. Za nimi wyły prokrastynatory.

— No dobrze, posłuchajcie mnie teraz! To po prostu przepięcie kaskadowe. Wszyscy o takich słyszeliście. Poradzimy sobie! Musimy tylko połączyć krzyżowo przyszłości i przeszłości, najpierw te najszybsze…

— Biedny pan Shoblang już tego próbował — wtrącił jeden z mnichów, wskazując smętny stosik.

— W takim razie trzeba utworzyć dwa zespoły… — Lu-tze urwał. — Nie, nie mamy czasu! Załatwimy to na wyczucie, przez podeszwy stóp, jak dawniej. Jeden człowiek na wirnik, tylko niech walnie w belkę, kiedy powiem! Gotowi? Wywołam numery!

Wspiął się na podest i zbadał wzrokiem tablicę pokrytą drewnianymi szpulkami. Nad każdą unosił się czerwony albo niebieski nimb.

— Cóż za bałagan — powiedział. — Cóż za bałagan…

— Co one znaczą? — chciał wiedzieć Lobsang.

Lu-tze uniósł dłonie nad tablicą.

— No dobra. Te czerwone odwijają czas i go przyspieszają. Te zabarwione niebiesko zwijają czas i go spowalniają. Jaskrawość koloru zależy od tego, jak szybko to robią. Tyle że teraz wszystkie wirują swobodnie, bo przepięcie je zerwało. Rozumiesz?

— Zerwało z czego?

— Z obciążenia. Ze świata. Widzisz tam, u góry?

Wskazał dwa długie stelaże biegnące wzdłuż całej jaskini. Każdy podtrzymywał rząd obrotowych przesłon, w jednej linii niebieskie, w drugiej czerwone.

— Im więcej przesłon pokazuje kolor, tym więcej czasu się zwija albo rozwija?

— Świetnie, chłopcze. I musimy to równoważyć. Załatwiamy to w ten sposób, że sprzęgamy wirniki parami, tak że zwijają i rozwijają się nawzajem. Kasują się. Biedaczysko Shoblang próbował włączyć je z powrotem w cykl roboczy, jak podejrzewam. Ale to niemożliwe przy kaskadzie. Trzeba odczekać, aż wszystko padnie, a potem ratować co się da, kiedy jest już cicho i spokojnie. — Przyjrzał się szpulkom, a potem szeregom mnichów. — Do roboty. Ty… sto dwudziesty siódmy do siedemnastego, potem czterdziesty piąty do osiemdziesiątego dziewiątego. Ruszaj. A ty… pięćset dziewięćdziesiąty szósty do… niech popatrzę… tak, do czterysta drugiego…

— Siedemset dziewięćdziesiąty! — wykrzyknął Lobsang, wskazując szpulkę.

— Co takiego?

— Siedemset dziewięćdziesiąty!

— Nie bądź głupi. On ciągle jeszcze rozwija, chłopcze. Czterysta drugi to ten, o który nam chodzi. O tutaj.

— Siedemset dziewięćdziesiąty zaraz będzie znowu zwijał czas!

— Ciągle jest ostro niebieski.

— Zacznie zwijać. Wiem. Ponieważ… — Nowicjusz przesunął palec nad rzędami szpulek, znieruchomiał na chwilę, po czym wskazał jedną po przeciwnej stronie tablicy. — Dopasowuje prędkość do tego.

Lu-tze przyjrzał się uważnie.

— Zostało napisane „A bodaj ci nóżka spuchła” — powiedział. — Formują naturalną inwersję. — Zerknął na Lobsanga. — Nie jesteś przypadkiem czyjąś reinkarnacją? To często się tu zdarza.

— Nie wydaje mi się. Po prostu… to oczywiste.

— Jeszcze przed chwilą nic o tym nie wiedziałeś!

— Tak, tak. Ale kiedy się je zobaczy… to oczywiste.

— Ach tak? Oczywiste? W takim razie tablica jest twoja, cudowne dziecko! — Lu-tze odstąpił.

— Moja? Ale ja…

— Bierz się do roboty! To rozkaz!

Wokół Lobsanga zajaśniała na moment sugestia błękitnego światła. Lu-tze zastanowił się, ile czasu chłopak zwinął wokół siebie w ciągu tej sekundy. Z pewnością dosyć, żeby się zastanowić.

A potem wywołał pół tuzina par liczb. Lu-tze zwrócił się do mnichów.

— Ale z życiem, chłopcy! Pan Lobsang rządzi tablicą! Wy uważajcie na łożyska!

— On jest nowicjuszem… — zaczął któryś z mnichów, urwał i cofnął się, widząc minę Lu-tze. — Już dobrze, sprzątaczu. Już dobrze…

Po chwili rozległy się stuki zaskakujących na miejsca zworników. Lobsang wywołał kolejne pary liczb.

Kiedy mnisi pobiegli do dołów tłuszczowych po smar, Lu-tze przyjrzał się najbliższej kolumnie. Wciąż kręciła się szybko, ale był pewien, że widzi już rzeźbienia.

Lobsang znów przebiegł wzrokiem po tablicy, popatrzył na dudniące walce, a potem na rzędy przesłon.

Te wiadomości nigdzie nie były zapisane. Lu-tze wiedział o tym. Tego nie dało się uczyć w klasie, choć próbowali. Dobry operator wirnika wchłaniał umiejętności przez podeszwy stóp — mimo całej teorii, jaką ostatnio wykładali. Uczył się wyczuwać prądy, widzieć prokrastynatory jako spływy albo fontanny czasu. Stary Shoblang był tak dobry, że potrafił ściągnąć kilka godzin zmarnowanego czasu z klasy pełnej znudzonych uczniów, którzy niczego nawet nie zauważali, a potem zrzucić je do warsztatu w pełnym rozruchu o tysiąc mil dalej, czysto i gładko.

A ta sztuczka z jabłkiem, którą powtarzał, by rozbawić uczniów… Kładł je na kolumnie obok nich, a potem przerzucał w nie czas z którejś z mniejszych szpul. W jednej chwili stawało się kępką niskich, cienkich drzewek, które rozsypywały się w pył. „I was to czeka, jeśli popełnicie błąd”, mawiał.

Raz jeszcze zerknął na stos szarego pyłu pod rozpadającym się hełmem korkowym. Cóż, może tak właśnie chciałby odejść…

Zgrzyt udręczonego kamienia kazał mu unieść wzrok.

— Polewajcie te łożyska, lenie! — huknął, biegnąc wzdłuż szeregu walców. — Uważać na szyny! Ręce z daleka od wypustów! Dobrze idzie!

Biegnąc, cały czas obserwował kolumny. Nie wirowały już przypadkowo. Teraz miały cel.

— Chyba wygrywasz, chłopcze! — zawołał do niewysokiej postaci na podeście.

— Tak, ale nie mogę tego zrównoważyć! Mam za dużo nawiniętego czasu i nie mam gdzie go zrzucić!

— Ile?

— Prawie czterdzieści lat!

Lu-tze zerknął na przesłony. Czterdzieści lat wyglądało na poprawną ocenę, ale przecież…

— Ile?

— Czterdzieści! Przykro mi! Nie ma nic, co mogłoby je przejąć.

— Żaden problem! Wykradnij je! Podziel zakresy! Zawsze możemy je potem wyciągnąć! Zrób zrzut!

— Gdzie?

— Poszukaj jakiegoś dużego kawałka morza! — Sprzątacz wskazał wymalowaną na ścianie prymitywną mapę świata. — Wiesz, jak się to… Czy widzisz, jak im nadać odpowiedni moment i kierunek?