Jeden z mnichów położył mu dłoń na ramieniu.
— Już dobrze, sprzątaczu — powiedział uspokajająco. — Wiemy, że nie mogłeś tam dotrzeć na czas.
— Docieranie na czas jest podobno tym, co robimy — odparł Lu-tze. — Byłem już prawie przy tych nieszczęsnych drzwiach, Charlie. Za wiele zamków, za mało czasu…
Za nim mandala powróciła do powolnego odmierzania teraźniejszości.
— To nie była twoja wina — zapewnił mnich.
Lu-tze strząsnął jego dłoń, odwrócił się i nad ramieniem głównego akolity spojrzał na opata.
— Proszę o zgodę na wytropienie go natychmiast, świątobliwy. — Stuknął się palcem w nos. — Złapałem jego zapach! Tyle lat czekałem na okazję! I tym razem nie zawiodę!
Wśród ciszy opat wydmuchał mleczną bańkę.
— To będzie znowu w Überwaldzie — stwierdził Lu-tze. W jego głosie zabrzmiał błagalny ton. — Tam właśnie majstrują przy elektryce. Znam każdą piędź tego kraju! Daj mi paru ludzi, a przetniemy tę sprawę, zanim wypączkuje.
— Bababababa… To wymaga przedyskutowania, Lu-tze, ale dziękujemy ci za tę propozycję bababababa — odparł opat. — Rinpo, niech wszyscy bdum, bdum, bdum starsi mnisi terenowi stawią się w Komnacie Ciszy za pięć bababa minut. Czy wirniki pracują bdum, bdum harmonijnie?
Jeden z mnichów uniósł wzrok znad zwoju, który mu podano.
— Tak się wydaje, wasza świątobliwość.
— Przekażcie moje gratulacje dla operatora tablicy CIUCIU!
— Ale Shoblang nie żyje — mruknął Lu-tze.
Opat przestał wypuszczać bąbelki.
— Smutna wiadomość. Jak rozumiem, był twoim przyjacielem.
— To nie powinno się wydarzyć — powiedział sprzątacz. — Nie powinno.
— Uspokój się, Lu-tze. Wkrótce z tobą porozmawiam. Ciaśtećko!
Główny akolita, ponaglony uderzeniem gumową małpką w ucho, odszedł pospiesznie.
Tłum zaczął się przerzedzać, gdy mnisi wracali do swoich obowiązków. Wkrótce Lu-tze i Lobsang zostali sami. Patrzyli z góry na mandalę.
Lu-tze odchrząknął.
— Widzisz te szpule na końcu? — zapytał. — Mała rejestruje wzory każdego dnia, a potem wszystko, co ciekawe, magazynowane jest w tych wielkich.
— Właśnie sobie przedpomniałem, że to powiesz.
— Dobre słowo. Całkiem dobre. Masz talent. — Lu-tze zniżył głos. — Ktoś nas obserwuje?
Lobsang rozejrzał się wokół.
— Kilka osób jeszcze zostało.
Lu-tze znowu zaczął mówić głośniej.
— Uczyli cię o Wielkim Krachu?
— Słyszałem tylko plotki, sprzątaczu.
— Tak, plotek nie brakowało. „Dzień, w którym czas zamarł” i takie rzeczy. — Lu-tze westchnął. — Wiesz, większość tego, czego cię nauczono, to kłamstwa. Czasami, kiedy poznasz całą prawdę naraz, nie możesz jej zrozumieć. Znałeś chyba dobrze Ankh-Morpork, co? Byłeś kiedyś w operze?
— Tylko na ćwiczeniach z kradzieży kieszonkowych, sprzątaczu.
— A zastanowiłeś się kiedyś nad tym? Zauważyłeś ten mały teatr po drugiej stronie ulicy? Nazywa się Disk, o ile pamiętam.
— O tak! Kupowaliśmy najtańsze bilety, siadaliśmy na ziemi i rzucaliśmy orzeszki na scenę.
— I nie skłoniło cię to do myślenia? Wielki gmach opery, cały w pluszach i złoceniach, wielkie orkiestry, a obok stoi mały teatrzyk kryty strzechą, z gołego drewna, bez siedzeń, i jeden gość gra na rożku dla akompaniamentu?
Lobsang wzruszył ramionami.
— Właściwie nie. Tak po prostu jest.
Lu-tze niemal się uśmiechnął.
— Bardzo elastyczne są te ludzkie umysły. Zadziwiające, jak potrafią się rozciągnąć, by coś dopasować. Wykonaliśmy tam niezłą robotę…
— Lu-tze?
Jeden z młodszych akolitów czekał z szacunkiem.
— Opat przyjmie cię teraz — oznajmił.
— To dobrze. — Sprzątacz szturchnął Lobsanga i szepnął: — Ruszamy do Ankh-Morpork, mały.
— Co? Mówiłeś przecież, że chcesz, by cię wysłano…
Lu-tze mrugnął porozumiewawczo.
— Ponieważ jest napisane: „Ci, którzy proszą, nie dostają”, rozumiesz. Istnieje wiele lepszych sposobów zduszenia dangdang niż nadzianie go na pling, mój chłopcze.
— Istnieje?
— O tak, jeśli masz dosyć pling. A teraz spotkamy się z opatem, co? Jest chyba jego pora karmienia. Na szczęście przyjmuje już stale pokarmy, skończył z mamką. To było takie krępujące dla niego i tej młodej damy, naprawdę, człowiek nie wiedział, gdzie oczy podziać, i on też nie. Wiesz, psychicznie ma dziewięćset lat…
— To na pewno jest bardzo mądry.
— Całkiem mądry, całkiem mądry. Ale wiek niekoniecznie idzie w parze z mądrością. Już dawno to zauważyłem — oświadczył Lu-tze, kiedy zbliżali się do komnat opata. — Niektórzy ludzie po prostu stają się głupi z większym autorytetem. Nie jego świątobliwość, oczywiście.
Opat siedział w swoim krzesełku i właśnie chlapnął łyżką pożywnej papki. Główny akolita uśmiechał się jak człowiek, którego stanowisko zależy od tego, czy potrafi się zachwycać, że przecier pasternakowo-agrestowy ścieka mu z czoła.
Lobsangowi przyszło do głowy, nie po raz pierwszy, że ataki opata na tego człowieka nie są czysto przypadkowe. Akolita w istocie był osobnikiem budzącym delikatną niechęć, a u każdego zdrowo myślącego budził trudne do opanowania pragnienie wylania mu jakiejś mazi na głowę i uderzenia go gumowym jakiem. Opat był już dostatecznie stary, by słuchać głosu swego wewnętrznego dziecka.
— Wasza świątobliwość mnie wzywał. — Lu-tze skłonił się z szacunkiem.
Opat wylał swoją miseczkę na szatę akolity.
— Uahahahhhaha ach tak, Lu-tze. Ile masz lat?
— Osiemset, wasza świątobliwość. To żaden wiek.
— A jednak wiele czasu spędziłeś w świecie. Jak rozumiem, planowałeś się wycofać i zająć pielęgnacją swych ogrodów.
— Tak, ale…
— Ale — opat uśmiechnął się anielsko — jak stary rumak bojowy wołasz „ihaha”, słysząc granie trąb.
— Nie wydaje mi się — odparł sprzątacz. — W trąbach nie ma nic zabawnego.
— Chodziło mi o to, że tęsknisz, by znowu wyjść w pole. Ale od wielu lat pomagasz w szkoleniu agentów terenowych, prawda? Tych osobników?
Pod ścianą siedziało kilku krzepkich, muskularnych mężczyzn. Byli wyekwipowani do drogi, ubrani w luźne czarne kostiumy i mieli przytroczone na plecach zwinięte maty do spania. Nieśmiało skinęli głowami Lu-tze. Ponad maskami zasłaniającymi dolne części twarzy ich oczy spoglądały z zakłopotaniem.
— Robiłem, co mogłem — przyznał Lu-tze. — Oczywiście szkolili ich inni. Ja tylko starałem się naprawić szkody. Nie uczyłem ich, jak być ninjami. — Szturchnął Lobsanga. — To słowo, mój uczniu, oznacza po agatejsku „Puszczony Wiatr” — dodał scenicznym szeptem.
— Sugeruję, żeby wysłać ich natychmiast BACH! — Opat walnął łyżeczką w krzesełko. — To jest rozkaz, Lu-tze. Jesteś legendą, ale byłeś nią już od bardzo dawna. Dlaczego nie zaufać przyszłości? Ciuciu!
— Rozumiem — zgodził się zasmucony Lu-tze. — No cóż, kiedyś musiało się to stać. Dziękuję za troskę, wasza świątobliwość.
— Brrm, brrm… Lu-tze, znam cię już bardzo długo. Nie zbliżysz się nawet na sto mil do Überwaldu. Tak?