— Absolutnie, wasza świątobliwość.
— To rozkaz!
— Rozumiem, oczywiście.
— Zdarzało ci się bababa działać wbrew rozkazom. W Omni, jeśli dobrze pamiętam.
— Była to decyzja taktyczna, podjęta przez człowieka na miejscu akcji, wasza świątobliwość. Pewna interpretacja twojego rozkazu.
— Chodzi ci o to, że udałeś się tam, gdzie wyraźnie zakazałem ci się udawać, i zrobiłeś to, czego absolutnie ci zabroniłem robić?
— Tak, wasza świątobliwość. Czasami aby podnieść huśtawkę, trzeba nacisnąć na jej drugi koniec. Kiedy zrobiłem to, czego nie należało robić, w miejscu, gdzie nie powinno mnie być, osiągnąłem to, czego należało dokonać w miejscu, gdzie powinno się to zdarzyć.
Opat rzucił sprzątaczowi długie, surowe spojrzenie — które tak dobrze wychodzą dzieciom.
— Lu-tze, nie wolno ci nmnmnbuubuu ruszać do Überwaldu ani nigdzie w pobliże Überwaldu, rozumiesz?
— Naturalnie, wasza świątobliwość. Masz rację, oczywiście. Ale czy mogę w swym starczym zdziecinnieniu podążyć inną ścieżką, ścieżką mądrości raczej niż przemocy? Chcę pokazać temu młodemu człowiekowi… Drogę.
Mnisi parsknęli śmiechem.
— Drogę Praczki? — zadrwił Rinpo.
— Pani Cosmopilite jest krawcową — sprostował chłodno Lu-tze.
— Której mądrość leży w takich powiedzonkach jak: „Nie zagoi się, jeśli będziesz rozdrapywał”. — Rinpo mrugnął na innych mnichów.
— Nic się nie goi, kiedy się to rozdrapuje — oświadczył Lu-tze, a jego chłód był teraz niczym jezioro spokoju. — Może to być nieciekawa i prosta Droga, ale choć skromna i niegodna, jest moją Drogą. — Zwrócił się do opata. — Tak właśnie kiedyś bywało, wasza świątobliwość. Pamiętasz? Mistrz i uczeń wyruszają w świat, gdzie uczeń może uzyskać praktyczne instrukcje poprzez przekazy i przykłady, a potem uczeń odnajduje swoją własną Drogę, a na końcu tej Drogi…
— …odnajduje siebie bdum — dokończył opat.
— Najpierw odnajduje nauczyciela — poprawił Lu-tze.
— Ma szczęście, że to ty bdum, bdum będziesz jego nauczycielem.
— Świątobliwy mężu, w naturze Dróg leży to, że nikt nie jest pewien, kim może być nauczyciel. Ja mogę tylko wskazać mu ścieżkę.
— Która będzie prowadziła w stronę miasta — dodał opat.
— Tak — przyznał Lu-tze. — Ankh-Morpork zaś leży bardzo daleko od Überwaldu. Nie chcesz mnie wysłać do Überwaldu, gdyż jestem już starym człowiekiem. Zatem, proszę z całym należnym szacunkiem, spełnij kaprys starego człowieka.
— Nie mam wyboru, kiedy tak to ujmujesz — rzekł opat.
— Wasza świątobliwość… — wtrącił Rinpo, który czuł, że on ma wybór.
Łyżeczka znów uderzyła o tacę.
— Lu-tze jest osobą godną najwyższego szacunku! — zawołał opat. — Ufam mu bezwarunkowo, na pewno postąpi właściwie. Chciałbym tylko blum, blum wierzyć, że zrobi to blum, blum, czego chcę. Zakazałem mu odwiedzać Überwald. Czy chcesz teraz, żebym zakazał mu nie odwiedzać Überwaldu? CIUCIU! Powiedziałem! A teraz zechcecie panowie być tak uprzejmi i opuścić ten pokój? Mam pilną sprawę do załatwienia.
Lu-tze pokłonił się i chwycił Lobsanga za ramię.
— Idziemy, chłopcze — szepnął. — Znikajmy stąd, zanim ktokolwiek to rozgryzie!
Po drodze minęli młodszego akolitę niosącego nieduży nocnik pomalowany w puszyste króliczki.
— Niełatwa sprawa taka reinkarnacja — stwierdził Lu-tze, biegnąc korytarzem. — A teraz musimy wydostać się stąd, zanim ktoś zacznie kombinować. Łap swój śpiwór i matę!
— Przecież nikt nie ośmieli się sprzeciwić poleceniom opata, prawda? — upewnił się chłopak, kiedy z poślizgiem minęli zakręt.
— Ha! Za dziesięć minut położą go spać, a jeśli po obudzeniu dostanie nową zabawkę, może tak się zająć wbijaniem kwadratowych zielonych kołków w czerwone okrągłe otwory, że całkiem zapomni, co mówił — stwierdził Lu-tze. — To polityka, mój mały. Zbyt wielu idiotów zacznie tłumaczyć, że są pewni, co opat miał na myśli. Biegnij teraz, spotkamy się za minutę w Ogrodzie Pięciu Niespodzianek.
Kiedy Lobsang dotarł na miejsce, Lu-tze starannie przywiązywał do bambusowej ramy jedną z gór bonsai. Zaciągnął ostatni węzeł i wsunął ją do worka, który zarzucił na ramię.
— Nie uszkodzi się? — spytał Lobsang.
— To przecież góra. Jak można ją uszkodzić? — Lu-tze chwycił miotłę. — Zanim pójdziemy, pogadamy z moim starym przyjacielem. Może weźmiemy od niego parę rzeczy.
— Ale co się dzieje, sprzątaczu? — chciał wiedzieć Lobsang, ruszając za starcem.
— Widzisz, chłopcze, to jest tak. Ja i opat, i jeszcze ten gość, do którego się wybieramy, znamy się już od bardzo dawna. Ale sytuacja jest teraz inna. Opat nie może zwyczajnie powiedzieć: „Lu-tze, stary draniu, to ty podsunąłeś wszystkim myśl o Überwaldzie, ale widzę, że wpadłeś na coś ważnego, więc idź i podążaj za własnym nosem”.
— Myślałem, że on jest tu najwyższym władcą!
— Otóż to! Bardzo trudno jest cokolwiek załatwić, kiedy jest się najwyższym władcą. Za wielu ludzi stoi na drodze i wszystko paprze. A w ten sposób nowe chłopaki będą miały trochę zabawy, biegając po Überwaldzie i wrzeszcząc „Hai!”, natomiast my, mój chłopcze, skierujemy się do Ankh-Morpork. Opat wie o tym. Prawie.
— A skąd ty wiesz, że nowy zegar powstaje w Ankh-Morpork? — dopytywał się Lobsang, skręcając za Lu-tze na porośniętą mchem, zapuszczoną ścieżkę prowadzącą przez gąszcze rododendronów do murów klasztoru.
— Wiem. Powiem ci szczerze, gdyby ktoś kiedyś wyciągnął korek z dna wszechświata, łańcuszek prowadziłby do Ankh-Morpork i jakiegoś typa mówiącego: „Chciałem tylko zobaczyć, co się stanie”. Wszystkie drogi prowadzą do Ankh-Morpork.
— Wydawało mi się, że wszystkie drogi prowadzą z Ankh-Morpork.
— Ale nie ta, którą pójdziemy. No, jesteśmy na miejscu.
Lu-tze zastukał do drzwi dużej, choć prymitywnej szopy zbudowanej bezpośrednio przy murze. W tej samej chwili wewnątrz nastąpiła eksplozja i ktoś, a raczej — Lobsang poprawił się w myślach — połowa kogoś, koziołkując, wyleciała bardzo szybko przez nieoszklone okno i z kruszącą kości siłą uderzyła o ścieżkę. Dopiero kiedy przestała się toczyć, zobaczył, że to drewniany manekin w mnisiej szacie.
— Qu się bawi, jak widzę — stwierdził Lu-tze.
Nie odsunął się, kiedy manekin przeleciał mu koło ucha.
Drzwi odskoczyły na bok i wyjrzał przez nie podniecony, pulchny stary mnich.
— Widzieliście to? Widzieliście? A to była tylko jedna łyżeczka! — Skinął im głową. — O, witaj, Lu-tze. Spodziewałem się ciebie. Przygotowałem kilka drobiazgów.
— Jakich drobiazgów? — zdziwił się Lobsang.
— Co to za chłopak?
— To niewyszkolone dziecko nosi imię Lobsang — przedstawił ucznia Lu-tze, rozglądając się po wnętrzu szopy. Na kamiennej podłodze zauważył dymiący krąg, a wokół pasma poczerniałego piasku. — Nowe zabawki, Qu?
— Wybuchowa mandala — wyjaśnił Qu radośnie. — Wystarczy szczypta specjalnego piasku na prostym wzorze, w dowolnym miejscu, a pierwszy nieprzyjaciel, który na nią nadepnie… bang! Natychmiastowa karma. Nie dotykaj tego!
Lu-tze wyciągnął rękę i wyrwał z ciekawych dłoni Lobsanga żebraczą miseczkę, którą chłopak właśnie podniósł ze stołu.
— Pamiętaj o Pierwszej Zasadzie — powiedział i cisnął miseczkę przez izbę.