Kiedy zawirowała, wysunęły się ukryte ostrza i miseczka wbiła się w ścianę.
— To przecież obcięłoby człowiekowi głowę! — zawołał Lobsang.
I wtedy usłyszeli ciche tykanie.
— …trzy, cztery, pięć… — odliczył Qu. — Padnij!
Lu-tze pchnął Lobsanga na podłogę na moment przed eksplozją miseczki. Ostre odłamki metalu przemknęły im nad głowami.
— Dołożyłem małe co nieco, odkąd ostatni raz ją oglądałeś — wyjaśnił z dumą Qu, gdy już się podnieśli. — Urządzenie o bardzo wszechstronnym zastosowaniu. Plus, oczywiście, można ją wykorzystać do jedzenia ryżu. A to widziałeś?
Sięgnął po bębenek modlitewny. Lu-tze i Lobsang równocześnie cofnęli się o krok.
Qu zakręcił bębenkiem kilka razy, a obciążony powróz zaterkotał po bokach.
— Powróz można błyskawicznie odłączyć, otrzymując poręczną garotę. Sam bębenek także można zdjąć… o tak… odsłaniając ten oto użyteczny sztylet.
— Plus, oczywiście, można go wykorzystać do wznoszenia modłów — zauważył Lobsang.
— Słuszne spostrzeżenie — pochwalił go Qu. — Bystry chłopak. Modlitwa zawsze jest użyteczna w trudnej sytuacji. Od jakiegoś czasu pracuję nad bardzo obiecującą mantrą zawierającą tony akustyczne, dość szczególnie działające na system ner…
— Chyba nic z tego nie będzie nam potrzebne, Qu — przerwał mu Lu-tze.
Qu westchnął.
— Przynajmniej pozwól nam przerobić twoją miotłę na tajną broń. Pokazywałem ci plany…
— To jest tajna broń — odparł sprzątacz. — To miotła.
— A co powiesz na te nowe jaki, które teraz hodujemy? Od dotyku uzdy ich rogi…
— Chcemy dostać szpule, Qu.
Mnich nagle jakby się zawstydził.
— Szpule? Jakie szpule?
Lu-tze przeszedł przez salę i przycisnął dłoń do fragmentu ściany, która odsunęła się na bok.
— Te szpule, Qu. I nie zagaduj mnie, nie mamy czasu.
Lobsang zobaczył coś, co bardzo przypominało dwa małe prokrastynatory w przykręconych do desek metalowych ramach. Do każdej deski przymocowano uprząż.
— Nie mówiłeś jeszcze o nich opatowi, prawda? — spytał Lu-tze, zdejmując z haka jeden z aparatów. — Kazałby ci przestać. Wiesz o tym.
— Nie sądziłem, że ktokolwiek o nich wie — mruknął Qu. — Skąd ty…
Lu-tze uśmiechnął się dobrotliwie.
— Nikt nie zauważa sprzątacza — wyjaśnił.
— Wciąż jeszcze są na etapie eksperymentu! — tłumaczył Qu bliski paniki. — Oczywiście zamierzałem powiedzieć o nich opatowi, ale czekałem, aż będę miał coś do pokazania! A byłoby straszne, gdyby wpadły w niepowołane ręce.
— Dopilnujemy zatem, by tak się nie stało — zapewnił Lu-tze, oglądając uprząż. — Jak są napędzane?
— Obciążniki i zapadki okazały się zbyt zawodne. Obawiam się, że musiałem wykorzystać nakręcane mechanizmy zegarowe.
Lu-tze zesztywniał i spojrzał badawczo na mnicha.
— Zegarowe?
— Tylko jako źródło ruchu, jako siłę napędową. Nic więcej! — protestował Qu. — Naprawdę nie miałem innego wyboru!
— Teraz już za późno, muszą nam wystarczyć. — Lu-tze zdjął z haka drugą deskę i podał ją Lobsangowi. — Trzymaj, chłopcze. Wystarczy owinąć kawałkiem worka, a będzie wyglądać jak tobołek wędrowca.
— Co to jest? — zdziwił się chłopiec.
Qu westchnął.
— To przenośne prokrastynatory. Proszę, postarajcie się ich nie zepsuć.
— A po co nam będą potrzebne?
— Mam nadzieję, że nie będziesz musiał się przekonać — odrzekł Lu-tze. — Dziękujemy, Qu.
— Na pewno nie wolicie raczej bomb czasowych? — zaproponował Qu z nadzieją w głosie. — Wystarczy rzucić taką na podłogę, a czas zwolni na…
— Dzięki, ale nie.
— Inni mnisi wyruszyli w pełni wyposażeni.
— Ale my podróżujemy z minimalnym bagażem — oświadczył stanowczo Lu-tze. — Wyjdziemy tylnymi drzwiami, dobrze?
Tylne drzwi prowadziły na wąską ścieżkę, a ona do furtki w murze. Rozczłonkowane drewniane manekiny i czarne plamy na kamieniach dowodziły, że Qu i jego asystenci często tu zaglądali. A dalej była kolejna ścieżka wzdłuż jednego z lodowatych strumyków.
— Qu ma dobre chęci — powiedział Lu-tze, idąc szybko. — Ale gdyby go słuchać, człowiek brzęczałby przy każdym kroku i wybuchał, kiedy usiądzie.
Lobsang biegł, by dotrzymać mu kroku.
— Droga piechotą do Ankh-Morpork zajmie nam całe tygodnie, sprzątaczu!
— Wykroimy sobie przejście. — Lu-tze zatrzymał się i odwrócił. — Myślisz, że sobie poradzisz?
— Robiłem to setki razy — zapewnił go Lobsang.
— Owszem, w Oi Dong. Ale w dolinie są wszelkiego rodzaju osłony i zabezpieczenia. Och, nie wiedziałeś o tym? Krojenie w Oi Dong jest łatwe, mój chłopcze. Tutaj to co innego. Powietrze usiłuje zagrodzić drogę. Popełnisz błąd, a staje się jak skała. Musisz kształtować wokół siebie warstwę, żeby przemieszczać się niczym ryba przez wodę. Wiesz, jak to robić?
— Uczyliśmy się trochę teorii, ale…
— Soto mówił, że w mieście zatrzymałeś wokół siebie czas. Nazywa się to Pozycją Kojota. Bardzo trudna do wykonania, a nie sądzę, żeby was tego uczyli w Gildii Złodziei, co?
— Myślę, że miałem szczęście, sprzątaczu.
— Dobrze. I tak trzymaj. Mamy mnóstwo czasu, żebyś to przećwiczył, zanim przekroczymy granicę śniegu. Naucz się, zanim pójdziesz po trawie, albo pożegnaj się ze stopami.
Nazywali to krojeniem czasu…
Istnieje sposób gry na pewnych instrumentach muzycznych, zwany oddechem kołowym. Stworzono go, by pozwolić ludziom grać na didgeridoo albo dudach tak, by nie implodować i nie dać się wessać do rury. Krojenie czasu jest całkiem podobne, tyle że czas zastępuje powietrze. No i jest o wiele cichsze. Wyszkolony mnich potrafi rozciągnąć sekundę do ponad godziny…
Ale to nie wystarcza. Mnich poruszałby się wtedy w sztywnym świecie. Musi się nauczyć widzieć przy echu światła i słyszeć ducha dźwięku, pozwalać czasowi przesączać się do najbliższego wszechświata. Nie jest to trudne, kiedy już człowiek nabierze pewności. Krojony świat wygląda prawie jak normalny, z wyjątkiem kolorów…
To było jak chodzenie wśród zachodów słońca, choć słońce stało wysoko na niebie i ledwie się poruszało. Świat przed nimi nabrał odcienia fioletu, a z tyłu — kiedy Lobsang się obejrzał — przypominał barwą starą krew. I był pusty. A najgorsza, jak uświadomił sobie chłopak, okazała się cisza. Niby rozbrzmiewał jakiś dźwięk, tak jakby niskie skwierczenie, ale na granicy słyszalności. Kroki były dziwnie przytłumione, a ich odgłos docierał do uszu niezsynchronizowany z poruszeniami stóp.
Dotarli do granic doliny i opuścili nieskończoną wiosnę, przechodząc do rzeczywistego świata śniegów. Chłód objął Lobsanga, poruszając się wolno niczym nóż sadysty.
Lu-tze szedł przodem, jak gdyby całkiem nieczuły.
Oczywiście, tak mówiła jedna z historii o nim. Lu-tze, jak opowiadano, potrafił iść całe mile przy takiej pogodzie, że same chmury zamarzały i roztrzaskiwały się, spadając z nieba. Zimno nie miało na niego wpływu, jak twierdzono.
A jednak…
W tych historiach Lu-tze bywał większy, silniejszy… nie był chudym, niskim i łysym staruszkiem, który woli unikać walki.
— Sprzątaczu!
Lu-tze zatrzymał się i odwrócił. Jego kontur rozmył się na moment, kiedy Lobsang wywijał się z czasu. Kolory wróciły do świata, a zimno, choć utraciło moc świdra, wciąż kąsało mocno.