— Tak, chłopcze?
— Zamierzasz mnie uczyć, prawda?
— O ile zostało jeszcze coś, czego nie wiesz, cudzie natury — rzekł oschle Lu-tze. — Kroisz dobrze, to widzę.
— Nie wiem, jak możesz wytrzymać ten mróz!
— Ach, nie znasz tego sekretu?
— Taką siłę daje ci Droga pani Cosmopilite?
Lu-tze podwinął szatę i zatańczył na śniegu, odsłaniając swe chude nogi okryte grubymi, żółtawymi rurami.
— Bardzo dobrze, bardzo dobrze — powiedział. — Wciąż jeszcze mi przysyła te podwójnie dziergane kalesony, jedwab od wewnątrz, potem trzy warstwy wełny, wzmacniane kliny i wygodne klapy. Bardzo rozsądna cena sześć dolarów za parę, ponieważ jestem starym klientem. Jest bowiem napisane: „Ubieraj się ciepło, bo przeziębisz się na śmierć”.
— Więc to tylko sztuczka?
Lu-tze zdziwił się wyraźnie.
— Co?
— No, to wszystko są sztuczki, prawda? Wszyscy uważają cię za wielkiego bohatera, a… ty nie walczysz. Oni myślą, że posiadłeś wszelkie odmiany tajemnej wiedzy, ale to… to tylko… oszukiwanie ludzi! Tak? Nawet opata? Miałem nadzieję, że nauczysz mnie… tego, co warto jest poznać…
— Mam jej adres, jeśli o to ci chodzi. Możesz powołać się na mnie… No tak, widzę, że nie o tym myślałeś, prawda?
— Nie chcę być niewdzięczny, tylko że myślałem…
— Myślałeś, że powinienem wykorzystywać tajemne moce, które posiadłem po długim życiu poświęconym zdobywaniu wiedzy, tylko po to, żeby nie marzły mi nogi?
— No…
— Deprecjonować święte nauki dla dobra moich kolan? Tak uważasz?
— Jeśli tak to ujmujesz…
I wtedy coś kazało Lobsangowi spojrzeć w dół.
Sam stał w sześciocalowej warstwie śniegu. Ale Lu-tze wcale nie. Jego sandały tkwiły w dwóch kałużach. Lód topniał wokół palców… jego różowych, ciepłych palców.
— Palce u nóg to całkiem inna sprawa — oświadczył sprzątacz. — Pani Cosmopilite jest prawdziwą czarodziejką, jeśli chodzi o kalesony, ale nie potrafi zrobić porządnej skarpety.
Lobsang uniósł głowę i zobaczył, że sprzątacz mruga do niego porozumiewawczo.
— Zawsze pamiętaj o Pierwszej Zasadzie… — Lu-tze poklepał wstrząśniętego chłopca po ramieniu. — Ale dobrze sobie radzisz — pochwalił. — Usiądźmy gdzieś spokojnie i napijmy się herbaty.
Wskazał kilka skał, które gwarantowały jakąś osłonę od wiatru. Śnieg zbierał się pod nimi w wielkich białych kopcach.
— Lu-tze…
— Słucham cię, chłopcze.
— Mam pytanie. Czy możesz odpowiedzieć na nie wprost?
— Spróbuję, oczywiście.
— Co się tu dzieje, u demona?
Lu-tze zmiótł śnieg z kamienia.
— No tak… — rzekł. — Jedno z tych trudnych…
Tik
Igor musiał to przyznać: jeśli chodzi o dokonywanie dziwnych rzeczy, człowiek normalny wygrywał z szaleńcem jedną ręką.
Przyzwyczajony był do panów, którzy — mimo wykonywania wspaniałych stójek na rękach na krawędzi krzywej psychicznej katastrofy — nie potrafili bez mapy wciągnąć własnych spodni. Jak wszystkie Igory, nauczył się z nimi pracować. Prawdę mówiąc, nie było to takie trudne (choć niekiedy wymagało pracy na cmentarnej wachcie). Kiedy już wprowadziło się ich w rutynę, można było się zająć własną robotą, a oni nie przeszkadzali, dopóki nie trzeba było wystawić piorunochronu.
Z Jeremym wyglądało to całkiem inaczej. Naprawdę był człowiekiem, według którego można regulować zegarek. Igor nigdy jeszcze nie widział tak zorganizowanego życia, tak ograniczonego, tak wyliczonego. Zaczął myśleć o swoim panu jak o tiktaktorze.
Jeden z wcześniejszych panów Igora zbudował kiedyś tiktaktora, całego z dźwigni, kółek zębatych, korb i przekładni. Ten stwór zamiast mózgu miał długą taśmę z dziurkami, zamiast serca — wielką sprężynę. Jeśli tylko wszystko w kuchni było bardzo starannie ułożone, potrafił zamieść podłogę i zrobić filiżankę znośnej herbaty. Jeśli wszystko nie było starannie ułożone, brzęczący, tykający stwór zdzierał tynk ze ścian i robił filiżankę wściekłego kota.
Potem jego pan wpadł na pomysł, żeby ożywić stwora, aby sam mógł sobie dziurkować taśmy i nakręcać sprężynę. Igor, który dokładnie wiedział, kiedy wykonywać instrukcje co do słowa, wieczorem przed naprawdę porządną burzą posłusznie zmontował klasyczny zestaw wysuwanego w górę stołu i piorunochronu. Nie widział jednak, co się stało, kiedy błyskawica trafiła mechanizm. Nie — uciekał wtedy ile sił w nogach i był już w połowie drogi ze wzgórza do wioski, niosąc w torbie cały swój majątek. Mimo to rozżarzone do białości kółko zębate zawarczało mu nad głową i wbiło się w pień drzewa.
Lojalność wobec pana jest bardzo ważna, ustępuje jednak przed lojalnością wobec igorstwa.
Igor niezbyt lubił zegar. Jako człowiek towarzyski wolał istoty, które krwawią. A kiedy zegar się rozrastał, z wieloma częściami, które wydawały się nie do końca znajdować w tym świecie, Jeremy stawał się coraz bardziej zaabsorbowany, a Igor czuł coraz większe napięcie. Wyraźnie działo się tu coś nowego, a chociaż Igory zawsze chętnie uczyły się czegoś nowego, to przecież istniały pewne granice. Igory nie wierzyły w zakazaną wiedzę ani w „To, czego Człowiek nie Powinien Poznawać”, jednak oczywiście pewnych spraw człowiek nie powinien poznawać, na przykład jakie to uczucie, kiedy każda cząsteczka ciała wysysana jest przez bardzo mały otwór. A to właśnie wydawało się jedną z opcji dostępnych w najbliższej przyszłości.
Była też lady LeJean. Igor dostawał dreszczy na jej widok, a nie należał do ludzi skłonnych do najlżejszych choćby dreszczyków. Lady LeJean nie była zombi i nie była wampirem, ponieważ nie pachniała jak żadne z nich. Nie pachniała jak cokolwiek. Doświadczenie mówiło Igorowi, że wszystko pachnie jak coś.
I jeszcze jedna sprawa…
— Jej ftopy nie dotykają ziemi, jafnie panie — powiedział.
— Oczywiście, że dotykają — odparł Jeremy, przecierając rękawem fragment mechanizmu. — Będzie tu znowu za minutę i siedemnaście sekund i jestem przekonany, że jej stopy będą dotykać ziemi.
— Och, czafem dotykają, jafnie panie. — Igor westchnął. — Ale profę ją obferwować, kiedy idzie w górę albo w dół. Nie opanowała tego całkiem jak należy. Można niemal zobaczyć cienie na fchodach.
— Wchodach?
— Na ftopniach, jafnie panie.
Igor westchnął. Seplenienie sprawiało czasem kłopoty. Prawdę mówiąc, Igor mógłby z łatwością wyleczyć tę wadę wymowy, ale stanowiła ona ważną cechę igorstwa. Równie dobrze mógłby przestać utykać.
— Idź i stań przy drzwiach — polecił Jeremy. — Unoszenie się w powietrzu nikogo nie czyni złym człowiekiem.
Igor wzruszył ramionami. Miał wrażenie, że w ogóle nie czyni to człowiekiem. W dodatku trochę się martwił, gdyż Jeremy ubrał się chyba dziś rano z większą niż zwykle starannością.
Uznał, że w tych okolicznościach lepiej nie poruszać tematu swego zatrudnienia. Próbował jednak rozgryźć tę kwestię. Czy został zatrudniony, zanim lady LeJean zaangażowała Jeremy’ego do realizacji swego zlecenia? No cóż, to by wskazywało, że znała się na ludziach. Ale jego zatrudniła osobiście w Bad Schüschein. A on tego samego dnia wysłał się dyliżansem pocztowym. Po czym okazało się, że lady LeJean odwiedziła Jeremy’ego także tego samego dnia.
Jedno tylko pokonuje odległość między Überwaldem i Ankh-Morpork szybciej od dyliżansu pocztowego — magia. Chyba że ktoś wynalazł metodę podróży semaforami. Lady LeJean nie wyglądała na czarownicę.