Выбрать главу

— To znaczy, że jesteśmy im wdzięczni — wyjaśnił, napełniając też sakwę Lobsanga. — Następny mnich, który tutaj dotrze, będzie musiał dać komuś minutę czy dwie.

— Minuta czy dwie to niewiele.

— Dla umierającej kobiety, która chce się pożegnać z dziećmi, to całe życie. Czyż nie jest napisane: „Każda sekunda się liczy”? Idziemy dalej.

— Jestem zmęczony, sprzątaczu!

— Powiedziałem przecież, że liczy się każda sekunda.

— Każdy musi czasem się przespać!

— Owszem, ale jeszcze nie teraz — nie ustępował Lu-tze. — Możemy odpocząć w jaskiniach niedaleko Songset. Nie możesz zwijać czasu, kiedy śpisz, rozumiesz?

— Możemy użyć tych wirników — zaproponował Lobsang.

— Tak, w teorii.

— W teorii? Mogą rozwinąć dla nas czas! Będziemy spali raptem kilka sekund…

— Są przeznaczone tylko na sytuacje krytyczne — odparł surowo Lu-tze.

— A jak definiujemy sytuację krytyczną, sprzątaczu?

— Sytuacja krytyczna nastąpi wtedy, kiedy uznam, że nadeszła pora, by użyć nakręcanych prokrastynatorów skonstruowanych przez Qu, drogi chłopcze. Pas ratunkowy służy ratowaniu życia… I wtedy dopiero wypróbuję te nieskalibrowane, niepobłogosławione wirniki napędzane sprężynami. Kiedy będę musiał. Wiem, że Qu uważa…

Lobsang mrugnął i potrząsnął głową. Lu-tze chwycił go za ramię.

— Znowu coś poczułeś?

— Jakby ząb wbił mi się do mózgu. — Lobsang roztarł głowę. Wyciągnął rękę. — To nadeszło stamtąd.

— Ból przyszedł stamtąd? — Lu-tze przyjrzał się chłopcu z uwagą. — Tak jak ostatnim razem? Ale nigdy przecież nie znaleźliśmy metody wykrywania, którędy…

Przerwał i sięgnął do sakwy. Potem użył tej sakwy, by odgarnąć śnieg z płaskiego kamienia.

— Zobaczymy, co…

Szklany dom.

Tym razem Lobsang mógł się skupić na tonach brzmiących w powietrzu. Mokry palec na brzegu kieliszka do wina ? Owszem, można od tego zacząć. Ale palec musiałby być palcem boga, a szkło pochodzić z jakiejś sfery niebieskiej. Natomiast cudowne, złożone, zmienne tony nie po prostu brzmiały w powietrzu, ale były powietrzem.

Ruchoma plama za ścianami zbliżała się teraz. Przez chwilę była tuż za szafą, a potem znalazła otwarte drzwi… i zniknęła.

Coś stało za Lobsangiem.

Odwrócił się. Nie było tam nic, co mógłby zobaczyć, ale wyczuwał ruch i na krótki moment coś ciepłego musnęło jego policzek…

— …mówi piasek — rzekł Lu-tze i wysypał na kamień zawartość małego woreczka.

Kolorowe ziarenka odbijały się i rozsypywały na boki. Nie miały czułości mandali, ale wśród chaosu widoczny był niebieski kwiat.

Lu-tze spojrzał badawczo na Lobsanga.

— Zostało udowodnione, że nikt nie może zrobić tego, co właśnie zrobiłeś — powiedział. — Nigdy nie odkryliśmy żadnego sposobu ustalenia, gdzie wywoływane jest zawirowanie czasowe.

— Eee… przepraszam. — Lobsang uniósł dłoń do policzka. Był wilgotny. — Ale… co zrobiłem?

— Potrzebne są wielkie… — Lu-tze urwał. — W tamtym kierunku leży Ankh-Morpork. Wiedziałeś o tym?

— Nie! Zresztą sam miałeś przeczucie, że wszystko to dzieje się w Ankh-Morpork!

— Owszem, ale za mną stoi całe życie doświadczeń i cynizmu. — Lu-tze zebrał piasek do woreczka. — A ty jesteś po prostu utalentowany. Idziemy.

Kolejne rozkrojone cienko cztery sekundy doprowadziły ich poniżej linii wiecznych śniegów, na osypujące się pod stopami piargi, a potem przez lasy olch niewiele wyższych niż oni. I tam właśnie spotkali stojących w szerokim kręgu łowców.

Myśliwi nie zwrócili na nich specjalnej uwagi. W tych okolicach mnichów widywało się często. Przywódca — w każdym razie ten, który krzyczał, a ci są zwykle przywódcami — uniósł głowę i gestem kazał im przejść dalej.

Lu-tze przystanął jednak i spojrzał przyjaźnie na coś pośrodku kręgu. Coś także na niego popatrzyło.

— Niezła zdobycz — powiedział. — Co teraz zrobicie, chłopcy?

— A czy to twoja sprawa? — burknął przywódca.

— Nie, skąd. Tak tylko spytałem. Wy, chłopcy, jesteście z nizin, co?

— Tak. Zdziwiłbyś się, co można dostać za złapanie jednego takiego.

— Tak — przyznał Lu-tze. — Rzeczywiście byś się zdziwił.

Lobsang przyglądał się łowcom. Było ich kilkunastu, wszyscy ciężko uzbrojeni i wszyscy czujnie obserwowali sprzątacza.

— Dziewięćset dolarów za dobrą skórę i dodatkowo tysiąc za stopy — poinformował przywódca.

— To sporo — przyznał Lu-tze. — Dużo pieniędzy jak za parę stóp.

— Dlatego że to wielkie stopy. A wiesz, co mówią o mężczyznach z wielkimi stopami?

— Że potrzebują większych butów?

— Dobra, dobra. — Łowca wyszczerzył zęby. — Kupa bzdur, moim zdaniem, ale bogate i podstarzałe chłopaki z młodymi żonami na Kontynencie Przeciwwagi zapłacą majątek za sproszkowaną stopę yeti.

— A ja myślałem, że są pod ochroną — rzekł Lu-tze, opierając miotłę o drzewo.

— Przecież to tylko odmiana trolli. Kto będzie je tutaj chronił? — rzucił łowca.

Za nim miejscowi przewodnicy, którzy znali Pierwszą Zasadę, odwrócili się i rzucili do ucieczki.

— Ja — oznajmił Lu-tze.

— Och… — Tym razem uśmieszek łowcy stał się nieprzyjemny. — Nie masz nawet żadnej broni. — Obejrzał się, by spojrzeć na uciekających przewodników. — Jesteś pewnie jednym z tych dziwacznych mnichów, co żyją w kotlinach, tak?

— Zgadza się — przyznał Lu-tze. — Mały, uśmiechnięty, dziwaczny mnich. Całkowicie nieuzbrojony.

— A nas jest piętnastu. Uzbrojonych nieźle, jak widzisz.

— Bardzo ważne jest, żebyście wszyscy byli dobrze uzbrojeni. — Sprzątacz podkasał rękawy. — To trochę wyrównuje szanse.

Zatarł ręce. Nikt nie zdradzał ochoty, by się wycofać.

— Ehm… Czy któryś z was, chłopcy, słyszał o jakichś zasadach? — zapytał po chwili.

— Zasadach? — zdziwił się któryś z łowców. — Jakich zasadach?

— No wiecie… Takich zasadach jak… Zasada Druga, powiedzmy, albo Zasada Dwudziesta Siódma. Jakiekolwiek zasady tego rodzaju.

Dowodzący łowca zmarszczył czoło.

— Co ty, chłopie, wygadujesz, do wszystkich potępieńców?

— Ehm… Żaden ze mnie chłop, raczej sporo wiedzący, stary, całkiem nieuzbrojony dziwaczny mnich — poprawił go Lu-tze. — Zastanawiam się, czy cokolwiek w tej sytuacji budzi w was, no wiecie, pewną nerwowość?

— Znaczy, że my jesteśmy dobrze uzbrojeni i mamy przewagę liczebną, a ty się tak wycofujesz?

— Aha. No tak. Być może, mamy tu do czynienia z nieporozumieniem kulturowym. No więc co powiecie… na to? — Lu-tze stanął na jednej nodze i chwiejąc się lekko, wzniósł obie ręce. — Ai! Hai-iii! Ye-hai! Nic? Nikt nie kojarzy?

Wśród łowców dało się zauważyć pewne oznaki zdumienia.

— Czy to z książki? — zapytał jeden, trochę bardziej inteligentny. — Grubej?

— Usiłuję właśnie tutaj ustalić — wyjaśnił Lu-tze — czy macie jakiekolwiek pojęcie, co się stanie, kiedy spora grupa uzbrojonych mężczyzn spróbuje zaatakować drobnego, starego i nieuzbrojonego mnicha.

— Tak mi się wydaje — rzekł intelektualista oddziału — że stanie się on bardzo pechowym mnichem.