Ale Jeremy nigdy nie dostał zaproszenia.
Za to zegary… zegary to co innego. Wiedział, dlaczego zegary tykają.
Nazywał się Jeremy Clockson i to nie był przypadek. Został członkiem Gildii Zegarmistrzów, kiedy miał zaledwie kilka dni, a wszyscy wiedzieli, co to oznacza. Oznaczało, że jego życie zaczęło się w koszyku na progu. Każdy wiedział, jak to działa. Wszystkie gildie przyjmowały podrzutków zjawiających się z poranną dostawą mleka. Była to prastara forma dobroczynności, a przecież dzieci mógł spotkać los o wiele gorszy. W ten sposób sieroty otrzymywały życie, swego rodzaju wychowanie, fach, przyszłość i nazwisko. Niejedna piękna dama, mistrz rzemiosła albo miejski dygnitarz nosili wiele mówiące nazwiska, jak Ludd, Doughy, Pune czy Clockson. Otrzymali je po bohaterach swego fachu albo boskich patronach, a to zmieniało ich w swego rodzaju rodzinę. Ci starsi pamiętali, skąd pochodzą, i na Strzeżenie Wiedźm nie żałowali darów — odzieży i pożywienia — dla rozmaitych młodszych sióstr i braci w koszyku. Nie był to system doskonały, ale jakiż jest?
I tak Jeremy wyrósł na zdrowego, choć nieco dziwacznego chłopca. A jego talent w fachu niemal wynagradzał wszystkie osobiste zalety, których nie posiadał.
Zadzwonił dzwonek nad drzwiami warsztatu. Jeremy westchnął i odłożył szkło powiększające. Nie spieszył się jednak. W sklepie było wiele do oglądania… Czasami musiał nawet chrząknąć, by zwrócić uwagę klienta. Zresztą czasami musiał chrząknąć, by zwrócić uwagę własnego odbicia w lustrze przy goleniu.
Starał się być człowiekiem interesującym. Kłopot polegał na tym, że był takim człowiekiem, który — kiedy postanowi być interesującym — przede wszystkim próbuje znaleźć książkę „Jak być interesującym człowiekiem”, a potem sprawdza, czy nie prowadzą gdzieś jakichś kursów. Dziwił się, że ludzie uważają go za nudnego rozmówcę. A przecież potrafił rozmawiać o wszelkiego rodzaju zegarach. Mechanicznych, magicznych, wodnych, ogniowych, kwiatowych, świecowych, piaskowych, z kukułką, o rzadkich hershebiańskich zegarach chrząszczowych… Ale z jakiegoś powodu, zanim wyczerpał wszystkie zegary, wyczerpywał słuchaczy.
Wyszedł do sklepu i znieruchomiał.
— Och… Przepraszam, że kazałem pani czekać — powiedział.
To była kobieta. A dwa trolle zajęły stanowiska tuż za drzwiami. Ich ciemne okulary i obszerne, niedopasowane czarne garnitury przedstawiały ich jako tych, którzy przestawiają ludzi. Kiedy jeden z nich zauważył, że Jeremy mu się przygląda, zacisnął palce, aż trzasnęły mu kości.
Kobieta była otulona ogromnym i bardzo drogim białym futrem, co mogło tłumaczyć trolle. Długie czarne włosy spływały jej kaskadą na ramiona, a twarz miała upudrowaną na kolor tak blady, że niemal w odcieniu futra. Całkiem atrakcyjna, uznał Jeremy, choć trzeba zaznaczyć, że żaden z niego arbiter. Jednak było to piękno monochromatyczne. Zastanowił się, czy ona nie jest zombi. Obecnie spora ich grupa mieszkała w mieście, a ci przewidujący rzeczywiście zabrali majątek ze sobą do grobu, więc pewnie byłoby ich stać na takie futro.
— Zegar chrząszczowy? — powiedziała, odwracając się od szklanej kopuły.
— No… tak. Hershebiański chrząszcz prawniczy ma bardzo stabilny dzienny rozkład zajęć — wyjaśnił Jeremy. — Ja, no… trzymam go tylko jako ciekawostkę.
— Jakież to… organiczne — stwierdziła kobieta. Patrzyła na niego, jakby był kolejnym gatunkiem chrząszcza. — Jesteśmy Myria LeJean. Lady Myria LeJean.
Jeremy uprzejmie wyciągnął rękę. Cierpliwi osobnicy w Gildii Zegarmistrzów zmarnowali dużo czasu, ucząc go, jak traktować ludzi, zanim w desperacji zrezygnowali z tych prób. Jednak pewne odruchy utkwiły mu w pamięci.
Jej wysokość patrzyła na tę wyciągniętą rękę. W końcu podszedł ciężko jeden z trolli.
— Lady nie podaje ręki — oświadczył donośnym szeptem. — Nie jest osobą dotykową.
— Och? — odpowiedział Jeremy.
— Ale może dość już o tym — rzekła lady LeJean, cofając się o krok. — Buduje pan zegary, a my…
Zadzwoniło w kieszeni koszuli Jeremy’ego, który wyjął stamtąd spory zegarek.
— Jeśli właśnie wybił godzinę, to się spieszy — stwierdziła kobieta.
— Eee… nie. Ale może uzna pani za dobry pomysł, żeby zasłonić rękami uszy…
Była trzecia. I wszystkie zegary uderzyły jednocześnie. Kukułki kukały, godzinowe szpilki wypadały z zegara świecowego, wodne zegary bulgotały i kołysały się, opróżniając wiadra, dzwoniły dzwony, biły gongi, grały kuranty, a hershebiański żuk prawniczy wykonał salto.
Trolle przycisnęły do uszu wielkie dłonie, ale lady LeJean stała nieruchomo z rękami wspartymi na biodrach i przechyloną w bok głową, aż ucichły ostatnie echa.
— Wszystkie dokładne, jak widzimy — rzekła.
— Słucham?
Jeremy myślał właśnie: Więc może wampir?
— Wszystkie pańskie zegary wskazują właściwy czas — odparła lady LeJean. — Jest pan bardzo stanowczy w tej kwestii, panie Jeremy?
— Zegar, który nie wskazuje właściwego czasu, jest… zły.
Chciałby, żeby już sobie poszła. Jej oczy budziły niepokój. Słyszał o ludziach z szarymi oczami, a jej oczy naprawdę były szare, jak u niewidomego… Mimo to najwyraźniej patrzyła na niego… i poprzez niego.
— Tak. Wyniknęły z tego pewne drobne kłopoty, prawda?
— Ja… nie… nie wiem, o czym pani…
— W Gildii Zegarmistrzów… Williamson nastawiał swój zegar o pięć minut do przodu… A pan…
— Teraz czuję się o wiele lepiej — oznajmił sztywno Jeremy. — Mam lekarstwo. Gildia była dla mnie bardzo dobra. A teraz proszę już iść.
— Panie Jeremy, chcemy, żeby zbudował pan dla nas zegar, który jest dokładny.
— Wszystkie moje zegary są dokładne — odparł Jeremy, wbijając wzrok w podłogę. Swoje lekarstwo miał wziąć dopiero za pięć godzin i siedemnaście minut, ale czuł, że jest mu potrzebne teraz. — I raz jeszcze muszę prosić…
— Jak dokładne są pańskie zegary?
— Poniżej sekundy na jedenaście miesięcy — poinformował natychmiast Jeremy.
— To bardzo dobra punktualność?
— Tak.
Rzeczywiście była bardzo dobra. Dlatego gildia okazała mu tyle zrozumienia. Geniuszowi zawsze pozwala się na pewną swobodę, kiedy już wyrwie mu się z rąk młotek i zmyje krew.
— Potrzebujemy lepszej dokładności.
— To niemożliwe.
— Mamy zrozumieć, że nie potrafi pan zbudować dokładniejszego zegara?
— Nie, nie potrafię. A jeśli ja nie potrafię, to nie dokona tego żaden inny zegarmistrz w mieście. Wiedziałbym, gdyby im się udało.
— Taki dumny? Jest pan pewien?
— Wiedziałbym.
Wiedziałby. Wiedziałby na pewno. Zegary świecowe czy wodne… to były zabawki, które trzymał ze względu na pewien szacunek dla tych początków mierzenia czasu. A i tak poświęcił długie tygodnie na eksperymenty z różnymi rodzajami wosku i pojemników, nim w końcu zmienił te prymitywne czasomierze w coś, według czego prawie by można regulować zegarek. Nic nie szkodzi, że nie mogły być zbyt dokładne — to proste, organiczne twory, parodie czasu. Nie działały mu na nerwy. Ale prawdziwy zegar… no cóż, to był mechanizm, przedmiot kierowany liczbami, a liczby muszą być perfekcyjne.