Выбрать главу

Lu-tze wzruszył ramionami.

— No cóż — mruknął. — W takim razie trzeba spróbować tym trudniejszym sposobem.

Jakaś rozmyta plama uderzyła intelektualistę w kark. Przywódca spróbował zrobić krok naprzód i zbyt późno odkrył, że ma związane sznurówki. Łowcy sięgali po noże, których nie było już w pochwach, po miecze, które w niewyjaśniony sposób stały oparte o drzewo po przeciwnej stronie polany. Coś podcinało im nogi, niewidzialne łokcie trafiały w miękkie części ciała, ciosy padały z pustki. Ci, którzy runęli na ziemię, szybko się uczyli, że lepiej na niej zostać. Podniesiona głowa bolała.

Łowiecki oddział zmienił się w ludzi leżących pokornie na ziemi i jęczących cicho. Dopiero wtedy usłyszeli niski, rytmiczny odgłos.

Yeti klaskał. Były to powolne oklaski, ponieważ miał bardzo długie ramiona. Ale kiedy dłonie się spotykały, miały za sobą długą drogę i cieszyły się na swój widok. Uderzenia odbijały się echem wśród gór.

Lu-tze pochylił się i chwycił przywódcę za brodę.

— Jeśli miło spędziliście to popołudnie, opowiedzcie o tym kolegom — rzekł. — I przekażcie, żeby pamiętali o Pierwszej Zasadzie.

Puścił łowcę, podszedł do yeti i się skłonił.

— Czy uwolnić pana, czy woli pan sam to zrobić?

Yeti wyprostował się, spojrzał na obejmującą mu nogę okrutną żelazną pułapkę, po czym skoncentrował się na chwilę.

Pod koniec owej chwili stał oddalony nieco od pułapki, która wciąż była zastawiona i prawie całkiem ukryta pod liśćmi.

— Dobra robota — pochwalił Lu-tze. — Metodyczna. I bardzo płynna. Zmierzał pan w stronę nizin?

Yeti musiał zgiąć się wpół, by zbliżyć swą długą twarz do Lu-tze.

— Teak — powiedział.

— Co chce pan uczynić z tymi ludźmi?

Yeti obejrzał się na przerażonych łowców.

— Cieemno będzie zeareaz — stwierdził. — Nie mea przeewodników.

— Mają pochodnie — zauważył Lu-tze.

— Ha, ha — powiedział yeti. Właśnie powiedział, a nie roześmiał się. — To dobrze. Pochodnie wideać noocą.

— Aha. No tak. Czy zechce pan nas ponieść? To naprawdę ważne.

— Ciebie i teego szybkieego chłopeakea, co go team wideać?

Plama szarości na skraju polany stała się nieco zdyszanym Lobsangiem, który odrzucił trzymaną w dłoni złamaną gałąź.

— Chłopak ma na imię Lobsang. Szkolę go — wyjaśnił Lu-tze.

— Wyglądea, że musisz się spieeszyć, zeanim ci się skoończą rzeczy, których niee wie — oświadczył yeti. — Ha, ha.

— Sprzątaczu, co ty… — zaczął Lobsang, podchodząc do nich.

Lu-tze przyłożył palec do warg.

— Nie przy naszych powalonych przyjaciołach — ostrzegł. — Staram się, by w rezultacie naszych dzisiejszych dokonań Pierwsza Zasada zyskała w tej okolicy większy szacunek.

— Ale to ja musiałem wszy…

— Ruszajmy. — Lu-tze uciszył go gestem ręki. — Myślę, że prześpimy się wygodnie, kiedy nasz przyjaciel nas poniesie.

Lobsang zerknął na yeti, a potem znów na Lu-tze. I znów na yeti. Stwór był wysoki. W pewien sposób przypominał trolle, które chłopiec spotykał w mieście, tyle że był chudy. Prawie dwa razy wyższy niż człowiek, większość z tego dodatkowego wzrostu zawdzięczał cienkim nogom. Ręce także miał cienkie, a stopy rzeczywiście wielkie. Jego korpus wyglądał jak kula futra.

— Jeśli w dowolnym momencie mógł się wydostać z pułap… — zaczął.

— Jesteś uczniem, zgadza się? — przerwał mu Lu-tze. — A ja jestem mistrzem? Na pewno gdzieś to sobie zapisałem…

— Ale obiecałeś, że nie będziesz powtarzał tych przemądrzałych…

— Pamiętaj o Pierwszej Zasadzie! Aha, i zabierz któryś z tych mieczy. Wkrótce będzie nam potrzebny. W porządku, wasza wysokość…

Yeti podniósł ich delikatnie, ale pewnie, usadził sobie na ramionach i ruszył po śniegu między drzewami.

— Przytulnie tu, co? — odezwał się po chwili Lu-tze. — Ich sierść jest w jakiś sposób uprzędziona z kamieni, ale całkiem wygodna.

Z drugiego ramienia nie dobiegła żadna odpowiedź.

— Spędziłem trochę czasu wśród yeti — ciągnął sprzątacz. — Zadziwiający lud. Nauczyły mnie tego i owego. Wartościowe rzeczy. Czyż nie jest bowiem napisane: „Póki życia, póty nauki”?

Odpowiedziała mu cisza — rodzaj urażonego, demonstracyjnego milczenia.

— Uważałbym się za szczęśliwca, gdybym był chłopcem w twoim wieku, naprawdę niesionym przez prawdziwego yeti. Wielu z żyjących w dolinie nigdy nawet takiego nie widziało. Chociaż trzeba pamiętać, że już do ludzkich osad się nie zbliżają, odkąd rozeszła się plotka o ich stopach.

Lu-tze odnosił wrażenie, że uczestniczy w jednoosobowym dialogu.

— Chciałbyś może coś powiedzieć? — zaproponował.

— No więc, prawdę mówiąc, rzeczywiście chciałbym, to fakt — odparł Lobsang. — Pozwoliłeś mi wykonać całą robotę! Sam nic nie zamierzałeś zrobić!

— Starałem się, by poświęcili mi całą swoją uwagę — wyjaśnił gładko Lu-tze.

— Po co?

— Żeby tobie nie poświęcali uwagi. Miałem do ciebie pełne zaufanie, naturalnie. Dobry mistrz daje uczniowi możliwość wykazania się umiejętnościami.

— A co byś zrobił, gdyby mnie tam nie było, jeśli wolno spytać? Modlił się?

— Bardzo prawdopodobne.

— Co?

— Ale przypuszczam, że znalazłbym jakiś sposób, by wykorzystać przeciw nim ich głupotę. Zwykle daje się taki znaleźć — zapewnił Lu-tze. — Masz z tym jakiś problem?

— No bo myślałem… myślałem… Więc myślałem, że będziesz więcej mnie uczył i tyle.

— Przez cały czas cię uczę. Oczywiście nie znaczy to, że ty się uczysz.

— Ach, rozumiem — burknął Lobsang. — Bardzo sprytnie. Czyli teraz masz zamiar spróbować nauczyć mnie czegoś o tym yeti? A dlaczego kazałeś mi zabrać miecz?

— Miecz jest niezbędny, żeby nauczyć się czegoś o yeti — zapewnił Lu-tze.

— W jaki sposób?

— Za kilka minut znajdziemy jakieś spokojne miejsce, zatrzymamy się i możesz wtedy odciąć mu głowę. Jeśli to panu odpowiada.

— Teak. Jeasne — powiedział yeti.

W „Drugim Zwoju Wena Wiecznie Zaskoczonego” zapisana jest opowieść o pewnym dniu, kiedy to uczeń Mulisty Staw w buntowniczym nastroju zbliżył się do Wena i przemówił tymi słowy:

— Mistrzu, czym się różni humanistyczny, monastyczny system wierzeń, w którym mądrości szuka się metodą pozornie nonsensownego ciągu pytań i odpowiedzi, od zwykłego mistycznego bełkotu wymyślanego pod wpływem chwili?

Wen rozważał ten problem przez pewien czas. I wreszcie odpowiedział:

— Rybą!

A Mulisty Staw odszedł zadowolony.

Tik

Kodeks Igorów jest bardzo surowy.

Nie Sprzeciwiaj się — nie należy do obowiązków Igora mówienie na przykład „Nie, jafnie panie, to jest arteria”. Pan zawsze ma rację.

Nie Narzekaj — Igor nigdy nie powie: „Ale to przecież tyfiąc mil ftąd!”.

Nie Wygłaszaj Uwag Osobistych — żadnemu Igorowi nawet by się nie śniło powiedzenie czegoś w stylu: „Na panfkim miejfcu zrobiłbym cof z tym fmiechem”.

I nigdy, nigdy Nie Zadawaj Pytań. Oczywiście Igor wiedział, że oznacza to zakaz zadawania WAŻNYCH pytań. „Czy jafnie pan życzy fobie filiżankę herbaty?” jest w porządku, ale „A po co panu tyfiąc dziewic?” albo „Fkąd niby mam wziąć mózg w frodku nocy?” już nie.