Выбрать главу

PIP.

— Wcale nie jestem miła!

Tik

To dziwne, ale nie było nawet wiele krwi. Głowa potoczyła się po śniegu, a ciało wolno runęło do przodu.

— Naprawdę zabiłeś… — zaczął Lobsang.

— Poczekaj — przerwał mu Lu-tze. — Lada moment…

Bezgłowe ciało zniknęło. Klęczący yeti zwrócił głowę ku Lu-tze i zamrugał.

— Troochę zeaszczypeało — powiedział.

— Przepraszam.

Lu-tze odwrócił się do Lobsanga.

— Staraj się utrzymać to wspomnienie — nakazał. — Będzie próbowało zniknąć, ale zostałeś przeszkolony. Musisz zapamiętać, że widziałeś coś, co teraz nigdy się nie zdarzyło. Rozumiesz? Pamiętaj, że czas jest o wiele mniej sztywny, niż ludzie sądzą, jeśli tylko właściwie pracujesz głową! Taka drobna lekcja… Zobaczyć znaczy uwierzyć.

— Jak on to zrobił?

— Dobre pytanie. Mogą zachować swoje życie do pewnego punktu i wrócić do niego, kiedy ktoś ich zabije. Jak to się dzieje… Cóż, opat poświęcił prawie dziesięć lat, żeby to rozpracować. Co nie znaczy, że ktokolwiek inny coś zrozumiał. W każdym razie w grę wchodzi dużo kwantów. — Sprzątacz zaciągnął się swym wiecznym cuchnącym papierosem. — Musiał dobrze rozpracować, skoro nikt nie rozumie.[14]

— A jeak się obeecnie czuje opeat? — zapytał yeti. Podniósł się i usadził sobie wędrowców na ramionach.

— Ząbkuje.

— Each… Reinkearneacja to zeawsze poweażny prooblem. — Yeti ruszył naprzód swym długim, równym krokiem.

— Mówi, że zęby są najgorsze. Zawsze albo rosną, albo wypadają.

— Jak szybko idziemy? — zainteresował się Lobsang.

Marsz yeti przypominał raczej ciąg skoków z jednej nogi na drugą, a były tak sprężyste, że każde lądowanie budziło tylko łagodne uczucie kołysania. Można było niemal wypoczywać w drodze.

— Robimy chyba mniej więcej trzydzieści mil na godzinę czasu zegarowego — odparł Lu-tze. — Zdrzemnij się trochę. Rankiem będziemy już powyżej Miedzianki, a stamtąd mamy z górki.

— Powrót z martwych… — mruknął chłopiec.

— To raczej jakby w ogóle tam nie dotrzeć — wyjaśnił sprzątacz. — Badałem je trochę, ale… Widzisz, jeśli to nie jest wrodzone, musisz się tego nauczyć. I czy zaryzykujesz, że już za pierwszym razem wszystko pójdzie jak należy? Trudna sprawa. Trzeba być naprawdę w rozpaczliwej sytuacji. Mam nadzieję, że w tak rozpaczliwej nigdy się nie znajdę.

Tik

Susan rozpoznała z góry krainę Lancre — niewielką misę lasów i pól leżącą niczym gniazdo na skraju Ramtopów. Znalazła też dom — który nie był taką podobną do pryzmy kompostu chatką z kominem jak korkociąg, wizją mieszkania czarownicy, spopularyzowaną przez „Takie srogie bajeczki” — ale całkiem nowym budynkiem, ze lśniącą strzechą i wychuchanym trawnikiem od frontu.

Wokół malutkiej sadzawki stało więcej ozdób — gnomów, muchomorów, różowych króliczków i wielkookich jeleni — niż umieściłby rozsądny ogrodnik. Susan zauważyła jednego jaskrawo pomalowanego gnoma, łowiącego… Nie, przecież nie wędkę trzymał… Z pewnością miła starsza pani nie wstawiłaby czegoś takiego do swojego ogrodu, prawda? Prawda?

Susan była dostatecznie zorientowana, by przejść na tył domu, ponieważ czarownice alergicznie reagują na drzwi frontowe. Otworzyła jej niska, gruba, rumiana kobieta, której małe oczka mówiły: Tak, to mój gnom, zgadza się, i bądź wdzięczna, że tylko siusia do sadzawki.

— Pani Ogg? Akuszerka?

Nastąpiła chwila ciszy, nim pani Ogg odpowiedziała:

— Ta sama.

— Nie zna mnie pani, ale… — zaczęła Susan i spostrzegła, że pani Ogg spogląda poza nią, na Pimpusia, który stał przy bramie. Była przecież czarownicą.

— Może jednak cię znam. Oczywiście jeśli po prostu ukradłaś tego konia, to zwyczajnie nie wiesz, w jakie kłopoty się wpakowałaś.

— Pożyczyłam go. Właścicielem jest… mój dziadek.

Znowu cisza. Zadziwiające, jak spojrzenie tych przyjaznych oczek potrafiło wwiercać się w człowieka niby świder.

— Może lepiej wejdź — zaproponowała pani Ogg.

Wnętrze domku wyglądało równie lśniąco i świeżo jak zewnętrze. Różne przedmioty błyszczały — a wiele było takich, które mogą błyszczeć. To miejsce było prawdziwą kaplicą brzydkich, ale entuzjastycznie malowanych porcelanowych bibelotów, które stały na każdej poziomej powierzchni. Pozostałą przestrzeń zajmowały obrazki w ramkach. Dwie udręczone kobiety polerowały i odkurzały.

— Mam towarzystwo — rzuciła surowo pani Ogg i obie wyszły tak szybko, że lepszym określeniem byłoby chyba „uciekły”. — Moje synowe — wyjaśniła pani Ogg, siadając w miękkim fotelu, który przez lata dopasował się do niej. — Chętnie pomagają biednej staruszce, która jest całkiem sama na świecie.

Susan przyjrzała się obrazkom. Jeśli wszystkie przedstawiały członków rodziny, to pani Ogg dowodziła całą armią. Pani Ogg, bezwstydnie przyłapana na oczywistym kłamstwie, mówiła dalej:

— Siadaj, dziewczyno, i mów, o co ci chodzi. Herbata się parzy.

— Chcę się czegoś dowiedzieć.

— Większość ludzi chce. I mogą sobie chcieć dalej.

— Chcę się dowiedzieć o… narodzinach — nie ustępowała Susan.

— Tak? No więc byłam przy setkach porodów. Pewnie nawet tysiącach.

— Przypuszczam, że ten był trudny.

— Wiele jest takich.

— Ten by pani zapamiętała. Nie wiem, jak to się zaczęło, ale przypuszczam, że ktoś obcy zapukał do drzwi.

— Tak? — Twarz pani Ogg stała się nieruchoma jak mur. Czarne oczka spoglądały na Susan, jakby była armią najeźdźców.

— Nie pomaga mi pani, pani Ogg.

— Ano nie pomagam. I chyba jednak wiem coś o tobie, panienko, ale nie dbam o to, kim jesteś. Możesz iść i sprowadzić tego drugiego, jeśli masz ochotę. Nie myśl, że jego też nie widziałam. Wiele razy siedziałam przy łożu śmierci. Ale łoża śmierci są publiczne, na ogół, a łoża narodzin nie. Nie, jeśli dama sobie tego nie życzy. Więc dawaj tu tego drugiego, a napluję mu w oko.

— To bardzo ważne, pani Ogg.

— Tutaj masz rację — odparła pani Ogg stanowczo.

— Nie wiem, jak dawno temu to się stało. Może nawet w zeszłym tygodniu. Czas… czas jest tu kluczem.

I trafiła. Pani Ogg nie była pokerzystką, przynajmniej nie przeciw komuś takiemu jak Susan. W jej oczach błysnęły maleńkie iskierki.

Fotel uderzył oparciem o ścianę, kiedy próbowała się podnieść, ale Susan pierwsza dobiegła do kominka i chwyciła to, co stało nad nim na półce, ukryte na widoku między bibelotami.

— Oddaj to natychmiast! — krzyknęła pani Ogg, kiedy Susan uniosła przedmiot poza jej zasięg. Czuła jego moc. Zdawało się, że pulsuje jej w dłoni.

— Domyśla się pani, co to takiego, pani Ogg? — spytała, otwierając dłoń, by odsłonić małe szklane bańki.

— Tak. To klepsydra do gotowania jajek, która nie działa. — Pani Ogg tak energicznie usiadła w swoim wypchanym fotelu, że na moment jej stopy oderwały się od podłogi.

— Wygląda na jeden dzień, pani Ogg. Czas jednego dnia.

Pani Ogg popatrzyła na Susan, a potem na małą klepsydrę w jej dłoni.

— Tak myślałam, że jest w niej coś dziwnego — przyznała. — Piasek się nie przesypuje, nawet kiedy ją przekręcić. Widzisz?

— Bo jeszcze nie jest pani potrzebny, pani Ogg.

вернуться

14

Yeti z Ramtopów, gdzie pole magiczne Dysku jest tak silne, że staje się elementem krajobrazu, są jednymi z nielicznych stworzeń wykorzystujących kontrolę nad osobistym upływem czasu dla uzyskania przewagi genetycznej. Rezultatem jest rodzaj fizycznego przeczucia — odkrywa się, co nastąpi, pozwalając temu czemuś nastąpić. Wobec niebezpieczeństwa, czy też stając przed dowolnym zadaniem, z którym wiąże się ryzyko śmierci, yeti zachowuje swoje życie aż do tego punktu, po czym działa z należną ostrożnością, ale też z przyjemną świadomością, że choćby coś sprasowało go w naleśnik, obudzi się w punkcie, gdzie zachował życie, wraz… i to jest kluczowe: wraz z wiedzą o zdarzeniach, które właśnie nastąpiły, ale które teraz już nie nastąpią, ponieważ tym razem nic będzie już takim nieszczęsnym durniem. Nie jest to tak poważny paradoks, jak mogłoby się wydawać, ponieważ kiedy już miał miejsce, to nigdy się nie wydarzył. Wszystko, co pozostaje, to tylko wspomnienie w głowie yeti, które okazuje się po prostu bardzo szczegółowym przeczuciem. Lekkie zawirowania czasu, spowodowane przez ten proces, giną w ogólnym hałasie wszystkich zakoli, zagłębień i zapętleń wywoływanych w czasie przez wszystkie inne żywe istoty.