Zdawało się, że pani Ogg się uspokoiła. Susan raz jeszcze przypomniała samej sobie, że rozmawia z czarownicą. One zwykle nie ustępują.
— Zatrzymałam to, bo to prezent — wyjaśniła staruszka. — I ładnie wygląda. Co mówią te litery przy brzegu?
Susan przeczytała słowa wytrawione w metalowej podstawie życiomierza: Tempus Redux.
— Czas zwrócony — powiedziała.
— Tak, to będzie to. Ten człowiek mówił, że zwróci mi za stracony czas.
— Ten człowiek…? — powtórzyła delikatnie Susan.
Niania Ogg spojrzała na nią z ogniem w oczach.
— Nie próbuj wykorzystywać tego, że przez chwileczkę byłam trochę wzburzona! — warknęła ze złością. — Nie zdołasz wyminąć niani Ogg!
Susan przyjrzała się, ale teraz nie tym leniwym okiem. I rzeczywiście, nie istniała droga pozwalająca ominąć panią Ogg. Ale była też inna droga, skuteczna — biegnąca prosto przez jej serce.
— Dziecko powinno znać swoich rodziców, pani Ogg. Powinien wiedzieć, kim jest naprawdę. Będzie mu ciężko, a ja chciałabym mu pomóc.
— Czemu?
— Bo chciałabym, żeby dawno temu i mnie ktoś pomógł.
— Owszem, ale akuszerka ma pewne zasady — przypomniała niania Ogg. — Nie mówisz, co było powiedziane ani co widziałaś. Nie, jeśli dama sobie nie życzy.
Czarownica kręciła się w fotelu z zakłopotaniem; twarz jej czerwieniała. Ona chce mi powiedzieć, odgadła Susan. Rozpaczliwie chce tego. Ale muszę dobrze to rozegrać, żeby mogła jakoś to sobie wytłumaczyć.
— Nie pytam o imiona, pani Ogg, bo sądzę, że ich pani nie zna.
— To prawda.
— Ale dziecko…
— Słuchaj no, panienko… ani żywa dusza nie powinna się o tym ode mnie dowiedzieć…
— Jeśli to ma w czymś pomóc, nie mam pewności, czy nią jestem — powiedziała Susan. Przez chwilę przyglądała się pani Ogg. — Ale rozumiem. Muszą być jakieś zasady, prawda? Dziękuję za pani czas.
Wstała, odstawiła zachowany dzień z powrotem nad kominek i wyszła z domku. Pimpuś czekał u bramy. Wskoczyła na siodło i dopiero wtedy usłyszała, że drzwi się otwierają.
— Tak właśnie powiedział — rzekła pani Ogg. — Kiedy dawał mi tę klepsydrę. „Dziękuję za pani czas, pani Ogg”, powiedział. Wróć, moja droga.
Tik
Śmierć znalazł Zarazę w hospicjum w Llamedos. Zaraza lubił szpitale. Zawsze miał w nich coś do roboty.
W tej chwili próbował usunąć znad pękniętej umywalki tabliczkę „Umyj ręce!”. Obejrzał się.
— Ach, to ty… — mruknął. — Mydło? Ja im dam mydło!
PRZESŁAŁEM CI WEZWANIE, POWIEDZIAŁ ŚMIERĆ.
— Aha. No tak. Rzeczywiście. Tak — przyznał Zaraza, wyraźnie zakłopotany.
NADAL MASZ SWOJEGO KONIA?
— Oczywiście, ale…
TO BYŁ PIĘKNY RUMAK.
— Posłuchaj, Śmierć… chodzi o to… wiesz, nie w tym rzecz, że nie podzielam twojego punktu widzenia, ale… Przepraszam.
Zaraza odstąpił na bok, kiedy ubrana na biało zakonnica przeszła między dwójką Jeźdźców, zupełnie nie zdając sobie sprawy z ich obecności. Skorzystał jednak z okazji, by dmuchnąć jej w twarz.
— Tylko lekka grypa — zapewnił, widząc minę Śmierci.
CZYLI MOŻEMY NA CIEBIE LICZYĆ, TAK?
— Że wyruszę…
TAK.
— Na Wielki Występ…
TEGO SIĘ OD NAS OCZEKUJE.
— Ilu z pozostałych przekonałeś?
TY JESTEŚ PIERWSZY.
— Ehm…
Śmierć westchnął. Oczywiście, już na długo przed pojawieniem się ludzi istniało mnóstwo chorób, ale ludzie stworzyli Zarazę. Byli prawdziwymi geniuszami, jeśli chodzi o tłoczenie się blisko siebie, włóczenie się gdzieś po dżunglach czy wygodne umieszczanie śmietnika tuż obok studni. Zaraza był zatem częściowo ludzki, ze wszystkim, co się z tym wiązało.
ROZUMIEM.
— Jeśli tak stawiasz sprawę…
BOISZ SIĘ?
— Ja… pomyślę o tym.
TAK. JESTEM TEGO PEWIEN.
Tik
Pani Ogg chlusnęła sporo brandy do swej szklanki. Spojrzała pytająco na Susan i pomachała butelką.
— Nie, dziękuję.
— Jak chcesz, jak chcesz. — Czarownica odstawiła butelkę i pociągnęła brandy, jakby to było piwo. — Jakiś mężczyzna zapukał do drzwi — powiedziała. — Trzy razy się zjawił w moim życiu. Ostatnio, bo ja wiem, jakieś dziesięć dni temu. Szukał akuszerki…
— Dziesięć dni temu? — zdziwiła się Susan. — Przecież chłopiec ma co najmniej sze…
Zamilkła.
— Aha, zrozumiałaś. Od razu zauważyłam, że jesteś bystra. Czas nie miał dla niego znaczenia. Szukał najlepszej akuszerki. I wyszło chyba na to, że usłyszał o mnie, ale pomylił daty. Tak jakbyś ty albo ja zastukały do niewłaściwych drzwi. Rozumiesz, o co mi chodzi?
— Więcej, niż pani sądzi — zapewniła Susan.
— Za trzecim razem… — kolejny łyk brandy — …był już mocno zdenerwowany. Stąd wiedziałam, że to tylko człowiek, mimo późniejszych wydarzeń. Bo on panikował, prawdę mówiąc. Ciężarnym ojcom często się to zdarza. Ciągle powtarzał, że musimy zaraz ruszać i że nie ma czasu. A przecież miał cały czas świata, tyle że nie myślał rozsądnie, bo mężowie nigdy nie myślą, kiedy nadchodzi ta chwila. Panikują, ponieważ to już nie jest ich świat.
— A co się stało potem? — spytała Susan.
— Zabrał mnie swoim… no, podobny był do któregoś z tych dawnych rydwanów, i pojechaliśmy do… — Pani Ogg się zawahała. — Wiele niezwykłych rzeczy w życiu widziałam, musisz wiedzieć — oświadczyła, jakby przygotowując grunt dla sensacji.
— Mogę w to uwierzyć.
— To był zamek zbudowany ze szkła.
Rzuciła Susan takie spojrzenie, jakby wyzywała ją, by spróbowała nie dowierzać. Susan postanowiła troche ją ponaglić.
— Pani Ogg, w jednym z moich najwcześniejszych wspomnień pomagam karmić Bladego Konia. Wie pani? Tego, który czeka przed domem. Wierzchowca Śmierci. Ma na imię Pimpuś. Więc proszę już nie przerywać. Praktycznie nie istnieje granica tego, co uważam za normalne.
— Była tam kobieta… no, w końcu była kobietą — opowiadała czarownica. — Możesz sobie wyobrazić kogoś, kto eksploduje i rozpada się w milion kawałków? No tak, myślę, że możesz. No więc wyobraź sobie coś odwrotnego. Jest jakby mgła, a potem cała spływa w jedno miejsce i szszu… jest kobieta. Potem szszuu… i znowu mgła. I przez cały czas ten dźwięk…
Pani Ogg przejechała palcem po brzegu szklanki. Szkło zadźwięczało.
— Kobieta na zmianę… ucieleśniała się i znowu znikała? Dlaczego?
— Bo była wystraszona, oczywiście. Pierwszy raz, rozumiesz. — Pani Ogg uśmiechnęła się szeroko. — Osobiście nigdy nie miałam z tym kłopotów, ale pomagałam przy wielu narodzinach, kiedy dla dziewczyny wszystko było nowe, więc się bała jak demony, a kiedy parcie przeszło w pchanie, jeśli chwytasz, co mam na myśli, to takie stare powiedzonko akuszerskie, wtedy wrzeszczą i przeklinają ojca, i tak sobie myślę, że oddałyby wszystko, żeby się znaleźć gdzie indziej. No więc ta dama mogła się znaleźć gdzie indziej. Wpadlibyśmy w niezłe bagno, gdyby nie ten mężczyzna, jak się okazało.
— Mężczyzna, który panią sprowadził?
— Był taki jakby zagraniczny, rozumiesz. Jak ci ludzie w pobliżu Osi. Łysy jak łyska. Pamiętam, że pomyślałam sobie: Wyglądasz mi pan na młodego człowieka, ale takiego, co to jest młody już od bardzo, bardzo dawna, o ile mogę to ocenić. Normalnie nie pozwalam żadnym mężczyznom na to patrzeć, ale on siedział tam, rozmawiał z nią w tej zagranicznej mowie, śpiewał jej piosenki i recytował jakieś wiersze, i uspokajał ją, aż się pojawiła z powietrza, a ja już czekałam, więc poszło raz-dwa, gotowe. I potem zniknęła. Tylko że ciągle tam była, tak myślę. W powietrzu.