Выбрать главу

Mimo to był piękny.[15]

Lobsang leżał na wpół przykryty w stosie zeschniętych paproci. Po yeti nie pozostał nawet ślad.

Trwała tu wiosna. Wciąż leżał śnieg, ale zdarzały się łaty odkrytej ziemi albo kawałki zieleni. Rozejrzał się i zauważył zwinięte w pączek listki.

Lu-tze stał niedaleko z uniesioną głową i patrzył na drzewo. Nie obejrzał się, gdy podszedł Lobsang.

— Gdzie jest yeti?

— Nie chciał iść dalej. Nie można prosić yeti, żeby opuścił śnieg — szepnął sprzątacz.

— Aha… — szepnął Lobsang. — A dlaczego mówimy szeptem?

— Spójrz na tego ptaka.

Ptak siedział w rozwidleniu konarów obok czegoś, co wyglądało jak domek dla ptaków. Dziobał mniej więcej okrągły kawałek drewna, który przytrzymywał pazurkiem.

— Pewnie naprawia stare gniazdo — wyjaśnił Lu-tze. — Tak wczesną wiosną nie mógł posunąć się tak daleko z budową nowego.

— Przypomina mi to jakąś starą skrzynkę — uznał Lobsang. Zmrużył oczy, by lepiej widzieć. — Czyżby… stary zegar?

— Przyjrzyj się, co wydziobuje ten ptak — zasugerował Lu-tze.

— Przypomina… prymitywne kółko zębate… Ale czemu?

— Spostrzegawczy jesteś. To jest, mój chłopcze, kukułka zegarowa. Młoda, na oko sądząc. Próbuje zbudować gniazdo, żeby zwabić partnerkę. Nie ma wielkich szans… Widzisz? Całkiem pomylił cyfry na tarczy, a wskazówki umocował krzywo.

— Ptak buduje zegary? Myślałem, że zegar z kukułką to taki zegar, w którym wbudowano mechaniczną kukułkę wyskakującą, kiedy…

— A jak myślisz, skąd ludziom przyszedł do głowy taki pomysł?

— Ale to przecież prawdziwy cud!

— Dlaczego? — zdziwił się Lu-tze. — Rzadko kiedy chodzą dłużej niż pół godziny, zupełnie nie są punktualne, a te nieszczęsne głupie samczyki dostają obłędu, bez przerwy je nakręcając.

— Przecież nawet…

— Przypuszczam, że wszystko gdzieś się zdarza. Nie warto tego roztrząsać. Zostało ci jeszcze coś do jedzenia?

— Nie. Wczoraj wieczorem skończyliśmy wszystko. — Lobsang westchnął. Po czym dodał z nadzieją: — Słyszałem, że bardzo zaawansowani mnisi potrafią się żywić, no… energią życiową z samego powietrza.

— Tylko na planecie Parówka, podejrzewam — mruknął Lu-tze. — Nie, ominiemy Miedziankę i poszukamy czegoś w dolinach po drugiej stronie. Chodźmy, nie mamy wiele czasu.

Ale dość, żeby oglądać ptaka, pomyślał Lobsang, kiedy świat wokół niego zbłękitniał i się rozmył. I ta myśl go uspokoiła.

Marsz bez śniegu pod nogami okazał się łatwiejszy, pod warunkiem unikania dziwnego oporu stawianego przez krzewy i wysoką trawę. Lu-tze sunął przodem, zaskakująco barwny na tle wyblakłego pejzażu.

Minęli wejście do kopalni krasnoludów, ale nikogo nie zauważyli na powierzchni. Lobsanga to ucieszyło. Posągi, które spotykał wczoraj w wioskach, nie były martwe, wiedział o tym, jedynie zastygłe w innej szybkości czasu. Lu-tze zabronił mu zbliżać się do kogokolwiek, lecz niepotrzebnie się martwił. Wymijanie tych żywych posągów było w jakimś sensie agresywne. Człowiek czuł się jeszcze gorzej, kiedy sobie uświadomił, że tak naprawdę się poruszają, tylko bardzo, bardzo powoli…

Słońce ledwie się wzniosło nad horyzontem, kiedy zeszli przez cieplejsze lasy na krawędziową stronę góry. Okolica wydawała się tutaj bardziej udomowiona; otaczały ich tereny porośnięte drzewami, a nie prawdziwe lasy. Zwierzęca ścieżka, którą podążali, przecięła strumień w miejscu, gdzie zauważyli ślady wozów — stare, ale wciąż jeszcze niezarośnięte.

Lobsang obejrzał się, gdy przechodzili brodem. Woda bardzo powoli zalewała kształt jego stóp odbity w wodzie strumienia.

Wraz z innymi nowicjuszami uczył się krojenia czasu na śnieżnych polach powyżej doliny. Dlatego żeby nie stała im się jakaś krzywda, tłumaczyli mnisi, choć nie wyjaśniali, jaka krzywda mogłaby się im stać. Teraz, poza klasztorem, Lobsang po raz pierwszy kroił czas w żyjącym pejzażu.

Było cudownie! Ptaki tkwiły na niebie. Wczesne trzmiele wisiały nad otwierającymi się kwiatami. Świat był niczym kryształ zbudowany z żywych istot.

Lobsang zwolnił przy stadku saren szczypiących trawę. Patrzył, jak oko jednej z nich przesuwa się z geologiczną powolnością, by go obserwować. Zobaczył, jak przesuwa się skóra, gdy mięśnie pod nią napinają się do ucieczki…

— Pora na dymka — oznajmił Lu-tze.

Świat wokół Lobsanga przyspieszył. Sarny uciekły, a wraz z nimi magia cudownej chwili.

— Co to znaczy „na dymka”? — zapytał Lobsang. Zirytował się. Spokojny, powolny świat był zabawny.

— Byłeś kiedyś w Czteriksach?

— Nie. Ale Pod Kiścią Winogron mają barmana, który stamtąd pochodzi.

Lu-tze zapalił papierosa.

— To niewiele znaczy — rzekł. — Wszędzie jakiś barman stamtąd pochodzi. Dziwny kraj. Duże źródło czasu w samym środku, bardzo użyteczne. Czas i przestrzeń zupełnie się tam zaplątały. Prawdopodobnie przez to całe piwo. Ale kraj miły… Widzisz to państewko w dole?

Z jednej strony polany grunt opadał stromo, ukazując czubki drzew, a za nimi szachownicę pól wciśniętych w zakątek między górami. W oddali widać było wąwóz, a Lobsang miał wrażenie, że dostrzega nad nim most.

— Nie wygląda mi na państwo — stwierdził. — Raczej na półkę skalną.

— To kraina czarownic — oświadczył Lu-tze. — A my chcemy pożyczyć miotłę. Do Ankh-Morpork to jedyny sensowny sposób podróży.

— Czy to nie, no… interwencja w historię? Mówili nam, że takie zjawiska są możliwe u nas, w dolinach, ale w dole, na świecie…

— Nie, to absolutnie zakazane. Ponieważ to Interwencja w Historię. Trzeba tylko uważać na czarownice. Niektóre są bardzo sprytne. — Zauważył minę Lobsanga. — No przecież do tego służą reguły, rozumiesz? Żebyś się dobrze zastanowił, zanim je złamiesz.

— Ale…

Lu-tze westchnął i zdusił koniec papierosa.

— Ktoś nas obserwuje — rzekł.

Lobsang odwrócił się błyskawicznie. Otaczały ich jedynie drzewa i brzęczące w porannym powietrzu owady.

— W górze — rzucił Lu-tze.

Kruk siedział na złamanej gałęzi sosny poszarpanej zimową burzą. Przyglądał się, jak mu się przyglądają.

— Kra? — powiedział.

— To tylko kruk — stwierdził Lobsang. — W dolinie jest ich mnóstwo.

— Obserwował nas na postoju — upierał się Lu-tze.

— Kruki żyją w całych górach, sprzątaczu.

— I kiedy spotkaliśmy yeti.

— To wyjaśnia sprawę. Na pewno przypadek. Żaden kruk nie może tak szybko latać.

— Może to jakiś specjalny kruk. W każdym razie to nie żaden z naszych górskich kruków. Górskie kruki skrzeczą, nie kraczą. Ciekawe, dlaczego się nami interesuje.

— To trochę… dziwaczne sądzić, że jesteśmy śledzeni przez ptaka — uznał Lobsang.

— Kiedy będziesz w moim wieku, zaczniesz zauważać, co jest na niebie — odparł Lu-tze. Wzruszył ramionami i uśmiechnął się. — Zaczniesz się martwić, że to może sępy.

Rozpłynęli się w czasie i zniknęli.

Kruk nastroszył pióra.

— Skrzeczą? — zdziwił się. — A niech to.

Tik

Lobsang pomacał pod strzechą na okapach dachu chatki. Dłonią trafił na gałązki miotły wciśniętej między źdźbła słomy.

— To tak jakbyśmy kradli — powiedział, kiedy Lu-tze pomógł mu zejść.

— Nie, wcale nie — zapewnił sprzątacz. Uniósł miotłę, by spojrzeć wzdłuż kija. — I powiem ci dlaczego. Jeśli załatwimy sprawę, podrzucimy ją w drodze powrotnej i czarownica nigdy się nie dowie, że miotła zniknęła. A jeśli nie załatwimy sprawy, to też się nie dowie, że zniknęła. Szczerze powiem, że czarownice niezbyt dbają o swoje miotły. Nie użyłbym tego, żeby sprzątnąć sadzawkę! No dobrze… Wracamy do czasu zegarowego, chłopcze. Nie chciałbym na tym lecieć, kiedy kroimy.

Stanął okrakiem nad kijem i złapał uchwyt. Miotła uniosła się nieco.

— Zawieszenie ma dobre — stwierdził. — Możesz siadać z tylu. Trzymaj mocno moją miotłę i nie zapomnij owinąć się szatą. W górze nieźle wieje.

Lobsang zajął miejsce i miotła wzleciała. Kiedy osiągnęła poziom dolnych gałęzi drzew wokół doliny, twarz Lu-tze osiągnęła poziom kruka, który wiercił się nerwowo i przekręcał głowę w jedną i w drugą stronę, usiłując spoglądać na starca oboma oczami.

— Zastanawiam się, zakraczesz czy zaskrzeczysz — mruknął Lu-tze jakby do siebie.

— Zaskrzeczę — odparł kruk.

— Czyli nie jesteś tym krukiem, którego widzieliśmy po drugiej stronie góry?

— Ja? Skąd! Tu jest przecież terytorium skrzeczenia.

— Sprawdzałem tylko.

Miotła wzleciała wyżej i ponad drzewami skierowała się w stronę Osi.

Kruk nastroszył pióra i zamrugał.

— Niech to licho! — powiedział.

Obszedł drzewo dookoła, do miejsca gdzie siedział Śmierć Szczurów.

PIP?

— Słuchaj no, jeśli mam dalej pracować jako tajniak, to lepiej załatw mi jakiś podręcznik ornitologii, co? — odpowiedział Miodrzekł. — Ruszajmy, bo nigdy ich nie dogonię.

вернуться

15

Chociaż bardzo niegustowny.