— To tak jakbyśmy kradli — powiedział, kiedy Lu-tze pomógł mu zejść.
— Nie, wcale nie — zapewnił sprzątacz. Uniósł miotłę, by spojrzeć wzdłuż kija. — I powiem ci dlaczego. Jeśli załatwimy sprawę, podrzucimy ją w drodze powrotnej i czarownica nigdy się nie dowie, że miotła zniknęła. A jeśli nie załatwimy sprawy, to też się nie dowie, że zniknęła. Szczerze powiem, że czarownice niezbyt dbają o swoje miotły. Nie użyłbym tego, żeby sprzątnąć sadzawkę! No dobrze… Wracamy do czasu zegarowego, chłopcze. Nie chciałbym na tym lecieć, kiedy kroimy.
Stanął okrakiem nad kijem i złapał uchwyt. Miotła uniosła się nieco.
— Zawieszenie ma dobre — stwierdził. — Możesz siadać z tylu. Trzymaj mocno moją miotłę i nie zapomnij owinąć się szatą. W górze nieźle wieje.
Lobsang zajął miejsce i miotła wzleciała. Kiedy osiągnęła poziom dolnych gałęzi drzew wokół doliny, twarz Lu-tze osiągnęła poziom kruka, który wiercił się nerwowo i przekręcał głowę w jedną i w drugą stronę, usiłując spoglądać na starca oboma oczami.
— Zastanawiam się, zakraczesz czy zaskrzeczysz — mruknął Lu-tze jakby do siebie.
— Zaskrzeczę — odparł kruk.
— Czyli nie jesteś tym krukiem, którego widzieliśmy po drugiej stronie góry?
— Ja? Skąd! Tu jest przecież terytorium skrzeczenia.
— Sprawdzałem tylko.
Miotła wzleciała wyżej i ponad drzewami skierowała się w stronę Osi.
Kruk nastroszył pióra i zamrugał.
— Niech to licho! — powiedział.
Obszedł drzewo dookoła, do miejsca gdzie siedział Śmierć Szczurów.
PIP?
— Słuchaj no, jeśli mam dalej pracować jako tajniak, to lepiej załatw mi jakiś podręcznik ornitologii, co? — odpowiedział Miodrzekł. — Ruszajmy, bo nigdy ich nie dogonię.
Tik
Śmierć znalazł Głód w nowej restauracji w Genoi. Głód miał boks tylko dla siebie i jadł Kaczkę z Brudnym Ryżem.
— Och, to ty — powiedział.
TAK. MUSIMY WYRUSZYĆ. NA PEWNO ODEBRAŁEŚ MOJĄ WIADOMOŚĆ.
— Przysuń sobie krzesło — syknął Głód. — Podają tu bardzo dobre kiełbaski z aligatora.
POWIEDZIAŁEM, ŻE MUSIMY WYRUSZYĆ.
— Dlaczego?
Śmierć usiadł i zaczął tłumaczyć. Głód słuchał, choć ani na chwilę nie przestał jeść.
— Rozumiem — odezwał się w końcu. — Dziękuję, ale myślę, że raczej sobie to odpuszczę.
ODPUŚCISZ? JESTEŚ JEŹDŹCEM !
— Tak, oczywiście. Ale jaka jest w tym moja rola?
SŁUCHAM?
— Wydaje się, że sprawa nie obejmuje klęski głodu, prawda? Braku pożywienia per se? Jako takiego?
NO WIĘC… NIEJAKO TAKIEGO, ISTOTNIE, ALE…
— Czyli wychodzi na to, że zjawiłbym się tylko po to, żeby pomachać ręką. Nie, dziękuję.
KIEDYŚ WYRUSZAŁEŚ ZA KAŻDYM RAZEM, rzekł Śmierć oskarżycielskim tonem.
Głód lekceważąco machnął kością.
— W tamtych czasach mieliśmy porządne apokalipsy — oświadczył i zaczął wysysać kość. — Coś, w co można było wbić zęby.
MIMO WSZYSTKO TO PRZECIEŻ KONIEC ŚWIATA.
Głód odsunął talerz i otworzył menu.
— Są inne światy — rzekł. — Jesteś zbyt sentymentalny, Śmierć. Zawsze to powtarzam.
Śmierć wyprostował się. Ludzie stworzyli także Głód. Pewnie, zawsze zdarzały się susze albo szarańcza, ale żeby uzyskać naprawdę porządny głód, żeby żyzna kraina zmieniła się w pustynię wskutek głupoty i skąpstwa, potrzebni są ludzie. Głód był arogancki.
PRZEPRASZAM, ŻE ZAJĄŁEM CI CZAS, powiedział Śmierć.
Wyszedł na zatłoczoną ulicę całkiem sam.
Tik
Miotła spłynęła ku nizinom i wyrównała lot kilkaset stóp nad ziemią.
— Jesteśmy na dobrej drodze! — zawołał Lu-tze, wskazując przed siebie.
Lobsang zauważył w dole smukłą drewnianą wieżę obwieszoną skomplikowanymi pudełkami. W oddali majaczyła kolejna, jak wykałaczka w porannej mgle.
— Wieże semaforowe! — wołał Lu-tze. — Widziałeś je kiedyś?
— Tylko w mieście! — Lobsang starał się przekrzyczeć szum wiatru.
— To Wielki Pień! Biegnie prosto jak strzała aż do miasta! Musimy tylko podążać za nim!
Lobsang trzymał się mocno. W dole nie widział śniegu — wyglądało na to, że wiosna nadeszła już na dobre. A zatem nie było sprawiedliwe, że tutaj, o wiele bliżej słońca, powietrze było lodowate, a pęd lotu uderzał nim o skórę.
— Strasznie tu zimno!
— Owszem! Wspominałem ci o podwójnych kalesonach?
— Tak!
— Mam w sakwie zapasową parę. Możesz je wziąć, kiedy się zatrzymamy!
— Twoja własna para?
— Tak! Nie te najlepsze, ale porządnie zacerowane!
— Nie, dziękuję!
— Są wyprane!
— Lu-tze!
— Tak?
— Czemu nie możemy kroić, kiedy na tym lecimy?
Wieża znalazła się daleko za nimi. Następna urosła już do rozmiarów ołówka. Czarno-białe przesłony na pudełkach migotały w blasku słońca.
— A wiesz, co się stanie, jeśli spróbujesz kroić czas w magicznie napędzanym pojeździe przemieszczającym się z prędkością ponad siedemdziesiąt mil na godzinę?
— Nie!
— Ja też nie! I wolę tego nie sprawdzać!
Tik
Igor otworzył drzwi, zanim ktoś zastukał po raz drugi. Igor może napełniać ziemią trumny w piwnicy albo na dachu ustawiać przewodnik błyskawic, ale przybysz nigdy nie musi pukać dwa razy.
— Lady… — wymruczał i skłonił głowę. Spojrzał obojętnie na sześć stojących za nią postaci.
— Przybyliśmy, żeby ocenić postęp — oznajmiła lady LeJean.
— A te panie oraz panowie?
— Moi partnerzy. — Patrzyła na niego z równą obojętnością.
— Zechcą pańftwo łafkawie wejfć do frodka, a ja zobaczę, czy jafnie pan jeft w domu — powiedział Igor, stosując się do tradycji, że prawdziwy kamerdyner nigdy nie zna miejsca pobytu nikogo z domowników, dopóki oni nie zdecydują, że chcą, by było znane.
Wycofał się drzwiami do warsztatu, a następnie pokuśtykał do kuchni, gdzie Jeremy spokojnie wylewał do zlewu łyżkę lekarstwa.
— Przyfła ta kobieta — oznajmił. — I fprowadziła prawników.
Jeremy wyciągnął dłoń grzbietem do góry i przyjrzał się jej krytycznie.
— Widzisz, Igorze? — odezwał się. — Oto dotarliśmy już niemal do końca naszego wielkiego dzieła, a ja pozostaję absolutnie spokojny. Mógłbyś na mojej ręce zbudować dom, taka jest pewna.
— Prawnicy, jafnie panie — powtórzył Igor, nadając temu słowu głębię znaczeń.
— I…?
— No, mamy tu dużo pieniędzy, jafnie panie — wyjaśnił Igor z pełnym przekonaniem kogoś, kto nieformalnie ukrył we własnym bagażu niewielką, ale znaczącą ilość złota.
— Skończyliśmy zegar — oświadczył Jeremy, wciąż obserwując swoją dłoń.
— Od wielu dni był już prawie fkończony. Gdyby nie ona, to myflę, że moglifmy złapać tę przedwczorajfą burzę.
— Kiedy będzie następna?
Igor skrzywił się i kilka razy uderzył otwartą dłonią w skroń.
— Jakif front atmofferyczny nifkiego cifnienia zbliża fię od Krawędzi — stwierdził. — Niczego nie obiecuję przy tej fpapranej pogodzie, jaką tu macie. Ha, w domu burze z piorunami pędziły na wyfcigi, kiedy tylko człowiek wyftawił żelazny pręt. No więc co mam zrobić z tymi prawnikami?