Nastała cisza i w chmurach zagrzechotał grom.
— Dziękuję — powiedział Jeremy, już spokojniejszy. — Do rzeczy. Mam nadzieję, że jestem człowiekiem racjonalnym i racjonalnie przeanalizuję tę sprawę. Zegar jest instrumentem pomiarowym. Zbudowałem zegar doskonały, droga pani. To znaczy panie. I panowie. Ten zegar zrewolucjonizuje pomiar czasu.
Przesunął wskazówki na prawie pierwszą. Potem schylił się, chwycił wahadło i wprawił je w ruch.
Świat kontynuował swe istnienie.
— Widzicie? Wszechświat nie zatrzymuje się nawet dla mojego zegara — ciągnął Jeremy. Założył ręce na piersi i usiadł. — Patrzcie — rzekł spokojnie.
Zegar tykał cicho. Potem coś zagrzechotało w otaczającej go maszynerii i wielkie zielonkawe rury ze szkła zaczęły syczeć.
— No cóż, wydaje się, że nic się nie stało — stwierdził doktor Hopkins. — To prawdziwe szczęście.
Iskry zabłysły wokół umocowanego nad zegarem piorunochronu.
— To tylko tworzy ścieżkę dla błyskawicy — wyjaśnił zachwycony Jeremy. — Posłaliśmy małą błyskawicę w górę, by powróciło o wiele więcej…
Jakieś elementy poruszały się we wnętrzu zegara. Zabrzmiał dźwięk najlepiej opisywany słowem „syk”, a zielonkawoniebieski blask wypełnił szafkę.
— Aha, nastąpiła inicjalizacja kaskady — ucieszył się Jeremy. — W ramach niewielkiego ćwiczenia, bardziej… hm, tradycyjny zegar wahadłowy został sprzężony z Wielkim Zegarem, tak że każda sekunda będzie regulowana według właściwego czasu. — Uśmiechnął się; zadrgał mu mięsień na policzku. — Pewnego dnia wszystkie zegary będą tak wyglądały. Wprawdzie nie znoszę takich nieprecyzyjnych określeń jak „teraz już lada sekunda”, mimo to jednak…
Tik
Na placu toczyła się bitwa. W dziwnych kolorach występujących w tym stanie krojonego czasu, który nazywa się Doliną Zimmermana, wszystko nabierało odcieni bladego błękitu.
Na pierwszy rzut oka wyglądało to, jakby kilku strażników próbowało zatrzymać gang. Jeden człowiek wzniósł się w powietrze i wisiał tam bez żadnej podpórki. Drugi wystrzelił z kuszy prosto w strażnika; strzała tkwiła nieruchomo jak przybita do powietrza.
Lobsang obejrzał ją z zaciekawieniem.
— Chcesz jej dotknąć, prawda? — odezwał się głos tuż za nim. — Masz zamiar wyciągnąć rękę i dotknąć jej, mimo wszystko, co ci powiedziałem. Lepiej uważaj na to nieszczęsne niebo!
Lu-tze nerwowo palił papierosa. Kiedy dym oddalił się o kilka cali od jego ciała, natychmiast zastygał w powietrzu.
— Na pewno nie możesz wyczuć, gdzie to jest? — zapytał.
— Wszędzie wokół nas, sprzątaczu. Jesteśmy tak blisko… To tak jakbym chciał zobaczyć las, kiedy stoję pod drzewami!
— No więc to jest ulica Chytrych Rzemieślników, a tam stoi budynek Gildii Zegarmistrzów. Skoro to tak blisko, nie ośmielę się wejść do środka, dopóki nie będziemy pewni.
— A co z uniwersytetem?
— Magowie nie są aż tak zwariowani, żeby porwać się na coś takiego.
— Więc chcesz spróbować prześcignąć błyskawicę?
— To wykonalne, jeśli wystartujemy z tego miejsca, z Doliny Zimmermana. Błyskawica nie jest aż taka szybka, jak ludzie sądzą.
— Czyli czekamy, aż czubek błyskawicy wysunie się z chmury?
— Ha! Ta dzisiejsza młodzież! Co się stało z jej edukacją? Pierwsze uderzenie idzie od ziemi w powietrze, mój chłopcze. Dzięki temu powstaje w powietrzu ładny tunel, którym uderza w dół główna błyskawica. Szukaj lśnienia. Musimy naprawdę przyłożyć sandałami w bruk, zanim dotrze do chmur. Trzymasz się?
— Mógłbym tak się trzymać cały dzień — zapewnił Lobsang.
— Nie próbuj. — Lu-tze znowu przeszukał wzrokiem niebo. — Może się myliłem. Może to zwykła burza. Wcześniej czy później dos…
Urwał. Wystarczył jeden rzut oka na twarz Lobsanga.
— No… dobrze — powiedział wołno. — Podaj mi tylko kierunek. Pokaż, jeśli nie możesz mówić.
Lobsang osunął się na kolana, wznosząc ręce do skroni.
— Nie wiem… nie wiem…
Srebrzyste światło zajaśniało nad miastem kilka ulic od nich. Lu-tze złapał chłopaka za łokieć.
— Idziemy! Stawaj na nogi. Szybsi od błyskawicy, tak? W porządku?
— Tak… tak, w porządku.
— Dasz radę, tak?
Lobsang zamrugał. Znowu widział szklany dom rozciągający się jako blady kontur nad miastem.
— Zegar — powiedział chrapliwie.
— Biegnij, chłopcze! Biegnij! — zawołał Lu-tze. — I nie zatrzymuj się, choćby nie wiem co!
Lobsang skoczył przed siebie i przekonał się, że to trudne. Czas, z początku leniwie, rozsuwał się przed nim na boki, kiedy przebierał nogami. Z każdym krokiem jednak biegł szybciej i szybciej, świat zmieniał kolory i zwalniał coraz bardziej.
Sprzątacz powiedział, że jest jeszcze jeden szew w czasie. Kolejna dolina, jeszcze bliżej punktu zero. O ile Lobsang w ogóle potrafił myśleć, miał nadzieję, że dotrze do niej szybko, bo inaczej ciało mu za chwilę się rozpadnie; czuł trzeszczenie kości.
Lśnienie było już w połowie drogi do ciężkich szarych chmur, ale Lobsang dotarł do skrzyżowania i widział, że wydobywa się z domu w środkowej części ulicy.
Obejrzał się i zobaczył, że sprzątacz został na kilka sążni w tyle, z otwartymi ustami — jak padający na twarz posąg.
Lobsang się skoncentrował, pozwolił czasowi przyspieszyć. Podbiegł do Lu-tze i chwycił go, nim starzec upadł na ziemię. Krew płynęła mu z uszu.
— Nie dam rady, chłopcze — wymamrotał. — Idź sam! Szybko!
— Zdążę! To jak bieg z górki!
— Nie, nie dla mnie!
— Nie mogę cię tak zostawić!
— Niech los chroni nas przed bohaterami! Załatw ten przeklęty zegar!
Lobsang się zawahał. Błyskawica wynurzała się już z chmury — dryfujący rozjarzony szpikulec.
Pobiegł. Błyskawica opadała w stronę sklepu, kilka budynków od niego. Widział już wiszący nad wystawą wielki zegar.
Pchnął ciało jeszcze mocniej pod prąd, a strumień czasu ustąpił. Ale błyskawica sięgnęła już żelaznego pręta na dachu.
Okno było bliżej niż drzwi. Lobsang opuścił głowę i skoczył. Szkło się roztrzaskało, odłamki poleciały na boki i zamarły w powietrzu, zegarki potoczyły się z wystawy i znieruchomiały, jakby pochwycone niewidoczną żywicą.
Przed sobą zobaczył kolejne drzwi. Chwycił za klamkę i szarpnął, czując przeraźliwy opór bloku drewna zmuszanego do ruchu ze znacznym ułamkiem prędkości światła.
Uchyliły się ledwie na kilka cali, kiedy za nimi zobaczył powolny naciek błyskawicy sączący się wzdłuż pręta do serca wielkiego zegara.
Zegar wybił pierwszą.
Czas się zatrzymał.
Ti…
Pan Socha, mleczarz, mył w zlewie butelki, kiedy powietrze zamgliło się nagle, a woda zastygła.
Przyglądał się jej przez chwilę. Potem, z miną człowieka, który postanowił wykonać eksperyment, przytrzymał butelkę nad kamienną posadzką i wypuścił ją z ręki.
Zawisła w powietrzu.
— Niech to demon — mruknął. — Jeszcze jeden idiota z zegarem…
To, co zrobił potem, nie należało do zwykłej praktyki mleczarskiej — przeszedł na środek pomieszczenia i wykonał kilka ruchów dłońmi.
Powietrze pojaśniało. Woda plusnęła. Butelka się roztrzaskała, chociaż — kiedy Ronnie odwrócił się i machnął na nią ręką — kawałki szkła znowu złożyły się razem.