Выбрать главу

Ronnie Socha westchnął i przeszedł do hali, gdzie przygotowywał śmietanę. Duże, szerokie misy ciągnęły się niknącym w dali szeregiem, a gdyby Ronnie kiedykolwiek pozwolił komuś to zauważyć, ta dal zawierała o wiele więcej dali, niż można znaleźć w dowolnym zwyczajnym budynku.

— Pokaż mi — rzekł.

Powierzchnia najbliższej misy mleka stała się lustrzana i zaczęła pokazywać obrazy…

Ronnie wrócił do mleczarni, zdjął z haczyka przy drzwiach swoją spiczastą czapkę, wyszedł i przez podwórze ruszył do stajni. Nieruchome niebo miało barwę posępnej szarości, kiedy wynurzył się z wrót, prowadząc konia. Koń miał lśniącą czarną sierść, ale było w nim coś dziwnego: jarzył się, jakby padało na niego czerwone światło. Mimo panującej szarości kłąb i boki mieniły się czerwienią.

I nawet kiedy był już zaprzężony do wózka, nie wyglądał jak żaden koń, który powinien ciągnąć wóz. Jednak ludzie jakoś tego nie zauważali, a Ronnie starał się pilnować, żeby tak pozostało.

Wózek lśnił białą farbą, tu i tam ozdobioną świeżą zielenią.

Napis na burcie oznajmiał dumnie:

RONALD SOCHA

Higieniczna Mleczarnia

Założona

Może to dziwne, ale ludzie nigdy nie pytali: „A kiedy dokładnie założona?”. Na szczęście, bo odpowiedź okazałaby się dość skomplikowana.

Ronnie otworzył bramę z podwórza i wśród stuku skrzynek z mlekiem wyruszył w bezczasową chwilę. To okropne, myślał, jak świat sprzysięga się przeciwko małym firmom.

Lobsang Ludd obudził się, słysząc ciche terkotanie.

Leżał w ciemności, ale ta z pewnym ociąganiem ustąpiła przed jego dłonią. Sprawiała wrażenie aksamitu — i nim właśnie była. Potoczył się pod jedną z gablot wystawowych.

Czuł lekką wibrację na karku. Ostrożnie sięgnął za siebie i zrozumiał, że to przenośny prokrastynator wiruje w swojej klatce.

A więc…

Jak teraz wygląda sytuacja? Żył w pożyczonym czasie. Miał godzinę, może o wiele mniej. Ale mógł go kroić, wobec tego…

Nie. Coś mu mówiło, że próba krojenia czasu zmagazynowanego w urządzeniu zbudowanym przez Qu jest pomysłem terminalnym. Sama myśl o tym budziła uczucie, że jego skóra znalazła się o cal od wszechświata pełnego ostrzy.

A więc… godzina, może o wiele mniej. Ale przecież można ponownie nakręcić szpulę, tak?

Nie. Dźwignia była na plecach. Można nakręcić szpulę kogoś innego. Dzięki ci, Qu, za twoje eksperymentalne modele.

A może da się zdjąć całość? Też nie. Uprząż jest elementem urządzenia. Bez niej różne części ciała zaczną się przesuwać z różnymi prędkościami. Efekt byłby prawdopodobnie zbliżony do tego, jakby zamrozić ludzkie ciało na sztywno, a potem zrzucić je po kamiennych schodach.

Otworzyć skrzynię łomem, który jest wewnątrz…

Przez szczelinę w drzwiach wydobywało się niebieskozielone lśnienie. Lobsang zrobił krok w tamtą stronę i usłyszał, że prokrastynator wyraźnie przyspiesza. Co oznaczało, że oddaje więcej czasu, a to źle, kiedy ma się godzinę, może o wiele mniej.

Odstąpił od drzwi i prokrastynator wrócił do spokojnego terkotu.

A więc…

Lu-tze został na ulicy. Też miał na plecach szpulę, która powinna uruchomić się automatycznie. W tym bezczasowym świecie jedynie on może przekręcić dźwignię.

Szyba, którą Lobsang rozbił, skacząc przez okno wystawowe, otwierała się wokół otworu niby wielki, migotliwy kwiat. Wyciągnął rękę, by dotknąć odprysku. Kawałek szkła poruszył się jak żywy, skaleczył go w palec, a potem opadł ku ziemi i zatrzymał się, dopiero kiedy opuścił pole otaczające ciało Lobsanga.

Nie dotykaj ludzi, mówił Lu-tze. Nie dotykaj strzał. Nie dotykaj niczego, co się porusza — to podstawowa zasada. Ale szkło…

…ale szkło w normalnym czasie leciało przez powietrze. I nadal miało energię, prawda?

Lobsang ostrożnie wyminął chmurę odłamków i otworzył frontowe drzwi sklepu. Drewno przesuwało się bardzo powoli, opierając się gigantycznej prędkości.

Lu-tze nie było na ulicy. Ale pojawiło się coś nowego, zawieszonego kilka cali nad ziemią, akurat w miejscu, gdzie leżał starzec. Przedtem Lobsang tego nie widział.

Ktoś z własnym przenośnym czasem zjawił się tutaj, upuścił to i odszedł, zanim zdążyło spaść.

Było to nieduże szklane naczynie zabarwione efektem temporalnym na niebiesko. Ale… jaką mogło mieć energię? Lobsang zwinął dłoń, ostrożnie wsunął ją pod słoiczek i uniósł; nastąpiło mrowienie i nagłe poczucie ciężaru, gdy pole wirników objęło dziwny obiekt.

Powróciły jego prawdziwe kolory. Słoiczek był mlecznoróżowy… a raczej przezroczyste szkło wydawało się różowe z powodu swej zawartości. Na papierowej przykrywce znajdowały się marnie wydrukowane i niewiarygodnie piękne truskawki otaczające ozdobny napis:

Ronald Socha Higieniczna Mleczarnia

JOGURT TRUSKAWKOWY

„Świeży jak poranna rosa”

Socha? Znał to nazwisko! Ten człowiek dostarczał do Gildii Złodziei mleko! Dobre, świeże mleko, nie tę rozwodnioną ciecz o zielonkawym odcieniu, jaką proponowały inne mleczarnie. Bardzo solidny, wszyscy to przyznawali. Ale solidny czy nie, był przecież tylko mleczarzem. Owszem, bardzo dobrym mleczarzem, lecz skoro czas stanął, jak…

Lobsang rozejrzał się rozpaczliwie. Ludzie i wozy, tłoczący się na ulicy, wciąż tu byli. Nikt się nie poruszył. Nikt nie mógł się ruszyć.

Ale coś jednak sunęło wzdłuż rynsztoka. Szczur w czarnej pelerynie biegł na tylnych łapkach. Popatrzył na Lobsanga, a chłopak zobaczył, że stworzenie ma raczej czaszkę niż główkę. Jak na czaszkę, ta była dość sympatyczna.

Słowo PIP zamanifestowało się wewnątrz jego mózgu, nie zadając sobie trudu przechodzenia przez uszy. Potem szczur wskoczył na chodnik i wbiegł w zaułek.

Lobsang podążył za nim.

Chwilę później został od tyłu złapany mocno za szyję. Spróbował przełamać chwyt i uświadomił sobie, jak bardzo w walce polegał na krojeniu czasu. Poza tym osoba za jego plecami miała naprawdę mocne ręce.

— Chciałam tylko mieć pewność, że nie zrobisz niczego nierozsądnego — powiedziała. Mówiła kobiecym głosem. — Co to za aparat masz na plecach?

— Kim ty…

— Protokół w takich sytuacjach — przerwała mu — stwierdza, że pytania zadaje osoba trzymająca tę drugą w zabójczym chwycie za gardło.

— Eee… To prokrastynator. On… magazynuje czas. Ale kim…

— Och, nie zaczynaj znowu. Jak się nazywasz?

— Lobsang. Lobsang Ludd. Słuchaj, czy mogłabyś mnie nakręcić? To ważne…

— Z całą pewnością, Lobsangu Luddzie, jesteś bezmyślny i impulsywny, i zasługujesz na to, by zginąć głupią i bezsensowną śmiercią.

— Co?

— A także dość powoli kojarzysz. Mówiłeś o tej dźwigni?

— Tak. Czas mi się kończy. A teraz mogę spytać, kim ty jesteś?

— Panną Susan. Nie ruszaj się.

Usłyszał za sobą niewiarygodnie wyczekiwany odgłos nakręcanego mechanizmu prokrastynatora.

— Panna Susan? — zdziwił się.

— Tak mnie nazywa większość ludzi. Mam zamiar teraz cię puścić. Dodam tylko, że próba zrobienia czegoś głupiego nie przyniesie zamierzonych efektów. Poza tym jestem w tej chwili jedyną osobą na świecie, która może jeszcze mieć ochotę na zabawę z twoją dźwignią.

Ucisk zelżał. Lobsang odwrócił się powoli.

Panna Susan okazała się młodą kobietą drobnej budowy, ubraną w surowy czarny kostium. Włosy sterczały jej wokół głowy jak aureola, tak jasne, że aż białe, tylko z jednym czarnym pasemkiem. Ale najbardziej uderzające w niej było… było wszystko, uświadomił sobie Lobsang — od wyrazu twarzy po pozę, w jakiej stała. Niektórzy ludzie wtapiają się w tło. Panna Susan wtapiała się w pierwszy plan. Wszystko, przed czym stanęła, stawało się jedynie tłem.