— Skończyłeś? — spytała. — Obejrzałeś sobie wszystko?
— Przepraszam. Nie widziałaś tu pewnego staruszka? Ubrany trochę podobnie do mnie. I też nosi na plecach coś takiego.
— Nie. Teraz moja kolej. Masz rytm?
— Co?
Susan przewróciła oczami.
— No dobrze. Masz muzykę?
— Nie przy sobie, nie!
— I na pewno nie masz dziewczyny — uznała Susan. — Parę minut temu widziałam, jak przechodził tędy Stara Bieda. W tej sytuacji lepiej, żebyś na niego nie wpadł.
— A czy to on mógł zabrać mojego przyjaciela?
— Wątpię. Stara Bieda to raczej „to” niż „on”. Zresztą w tej chwili można tu spotkać gorsze rzeczy. Nawet strachy zeszły pod ziemię.
— Słuchaj… czas stanął, tak? — upewnił się Lobsang.
— Tak.
— Więc jak to możliwe, że tu jesteś i ze mną rozmawiasz?
— Nie jestem osobą przywiązana do czasu — wyjaśniła Susan. — Pracuję w nim, ale nie muszę w nim żyć. Jest nas kilkoro.
— Takich jak ten Stara Bieda, o którym wspomniałaś?
— Zgadza się. I Wiedźmikołaj, Wróżka Zębuszka, Piaskowy Dziadek… tacy ludzie.
— Myślałem, że są mityczni.
— I co? — Susan wyjrzała z zaułka.
— A ty nie jesteś mityczna?
— Rozumiem, że nie zatrzymałeś zegara — stwierdziła panna Susan, rozglądając się po ulicy.
— Nie. Przybyłem… za późno. Może nie powinienem wracać, żeby pomóc Lu-tze…
— Słucham? Biegłeś, żeby powstrzymać koniec świata, ale zatrzymałeś się, żeby pomóc jakiemuś staruszkowi? Ty… ty bohaterze!
— Och, to nie było żadne…
Lobsang urwał. Nie powiedziała „Ty bohaterze” tonem, jakim się mówi „Jesteś gwiazdą”. Raczej tonem, jakiego używa się, by powiedzieć „Ty idioto”.
— Widuję wielu podobnych do ciebie — ciągnęła Susan. — Bohaterowie mają dość nędzne pojęcie o elementarnej matematyce. Gdybyś roztrzaskał ten zegar, zanim uderzył, wszystko skończyłoby się dobrze. Teraz świat znieruchomiał, mamy do czynienia z inwazją i prawdopodobnie wszyscy zginiemy tylko dlatego, że zatrzymałeś się, by komuś pomóc. Owszem, bardzo szlachetne i takie tam, ale też bardzo… ludzkie.
Użyła tego słowa, jakby jej zdaniem oznaczało „głupie”.
— Chcesz powiedzieć, że do ratowania świata są potrzebni zimni wyrachowani dranie?
— Zimne rachunki pomagają, muszę przyznać. To może teraz pójdziemy obejrzeć ten zegar?
— Po co? Szkoda już się stała. Jeśli go rozbijemy, będzie jeszcze gorzej. Poza tym, no… Moja szpula zaczęła się tam wariacko kręcić i… no wiesz, byłem…
— Ostrożny — dokończyła Susan. — To dobrze. Ostrożność jest rozsądna. Ale chcę coś sprawdzić.
Lobsang usiłował jakoś wziąć się w garść. Ta dziwna kobieta zachowywała się tak, jakby dokładnie wiedziała, co robi — jakby dokładnie wiedziała, co robią wszyscy… No ale jaki miał wybór?
I wtedy przypomniał sobie, co znalazł.
— Czy to coś oznacza? — zapytał, pokazując jej słoiczek z jogurtem. — Jestem pewien, że został upuszczony na ulicy już po zatrzymaniu czasu.
Wzięła słoik i przyjrzała mu się.
— Och… — rzuciła obojętnie. — Ronnie się tu kręcił, tak?
— Ronnie?
— Wszyscy znamy Ronniego.
— Nie rozumiem, co to ma znaczyć.
— Powiedzmy tyle, że jeśli Ronnie znalazł twojego przyjaciela, to twojemu przyjacielowi nic raczej nie grozi. Prawdopodobnie. W każdym razie mniej niż gdyby go znalazł ktokolwiek inny. Słuchaj, to naprawdę nie jest właściwa chwila, żeby się martwić o jedną osobę. Zimne rachunki, jasne?
Wyszła na ulicę. Lobsang ruszył za nią. Szła, jakby ta ulica była jej własnością. Zaglądała we wszystkie zaułki i bramy, ale nie tak jak potencjalna ofiara obawiająca się napastników. Lobsang miał wrażenie, że jest rozczarowana, nie znajdując w cieniach niczego niebezpiecznego.
Dotarła do sklepu, weszła do środka i zatrzymała się na moment, spoglądając na unoszący się kwiat rozbitego szkła. Jej mina sugerowała, że uważa to za coś całkowicie normalnego i że widywała już rzeczy o wiele ciekawsze. Potem ruszyła dalej i przystanęła przed wewnętrznymi drzwiami. Blask wciąż wydobywał się przez szczelinę, lecz wyraźnie już przygasał.
— Uspokaja się — stwierdziła. — Nie powinno być tak źle. Ale jest tam dwóch ludzi.
— Kto?
— Czekaj, otworzę drzwi. I uważaj.
Drzwi uchyliły się bardzo wolno. Lobsang wszedł za dziewczyną do warsztatu. Prokrastynator zawirował szybciej.
Zegar lśnił na środku pomieszczenia. Samo patrzenie na niego sprawiało ból.
Lobsang jednak patrzył.
— Jest… Jest taki, jak sobie wyobrażałem — powiedział. — To sposób na…
— Nie podchodź bliżej — ostrzegła go Susan. — Uwierz mi, to niepewna śmierć. Uważaj.
Lobsang zamrugał. Ostatnie kilka myśli zdawało się nie należeć do niego.
— Co mówiłaś?
— Powiedziałam, że to niepewna śmierć.
— Gorsza od pewnej śmierci?
— O wiele. Popatrz.
Podniosła z podłogi młotek i wyciągnęła go ostrożnie w stronę zegara. Drżał jej w dłoni, kiedy znalazł się bliżej, a ona zaklęła pod nosem, gdy wyrwał się z jej uścisku i zniknął. Tuż przedtem wokół zegara pojawił się malejący pierścień, który wyglądał tak, jak mógłby wyglądać młotek, gdyby rozprasować go na płasko i zgiąć w obręcz.
— Masz pojęcie, co się stało? — spytała.
— Nie.
— Ja też nie. A teraz wyobraź sobie, że to ty byłeś młotkiem. Niepewna śmierć, rozumiesz?
Lobsang przyjrzał się dwóm nieruchomym ludziom. Jeden był średniego wzrostu i miał właściwą liczbę kończyn, by zakwalifikować go jako istotę ludzką; a zatem wątpliwości winny prawdopodobnie przemawiać na jego korzyść. Wpatrywał się w zegar. Podobnie drugi: mężczyzna w średnim wieku, ze zbaraniałą miną, wciąż. trzymający filiżankę herbaty oraz — o ile Lobsang mógł to dostrzec — herbatnika.
— Ten, który nie wygrałby konkursu piękności, nawet gdyby był jedynym uczestnikiem, to Igor — wyjaśniła Susan. — Ten drugi to doktor Hopkins z Gildii Zegarmistrzów.
— Czyli wiemy już, kto zbudował ten zegar — uznał Lobsang.
— Raczej nie. Warsztat doktora Hopkinsa znajduje się o kilka ulic stąd. Doktor Hopkins buduje oryginalne zegarki dla pewnego szczególnego typu wybrednych klientów. To jego specjalność.
— A więc… Igor musiał go zbudować.
— Wielkie nieba, ależ skąd! Igory to profesjonalni służący. Nigdy nie pracują dla siebie.
— Wydaje się, że bardzo dużo wiesz — zauważył Lobsang.
Susan okrążyła zegar jak zapaśnik szukający możliwości chwytu.
— Tak — przyznała, nie odwracając głowy. — Wiem. Pierwszy zegar się rozpadł. Ten jakoś wytrzymał. Ktokolwiek go zaprojektował, musiał być geniuszem.
— Geniuszem zła?
— Trudno powiedzieć. Nie dostrzegam żadnych oznak.
— Jakich oznak?
Przewróciła oczami.
— Na przykład wymalowane na boku „Hahaha!!!!!” byłoby wyraźną wskazówką, nie sądzisz?