— Przeszkadzam ci, prawda? — upewnił się Lobsang.
— Nie, skąd.
Z haka przy szklanych słojach Susan zdjęła zwój gumowego węża i obejrzała go w skupieniu. Potem rzuciła nim w kąt i znów patrzyła, jakby nigdy jeszcze niczego podobnego nie widziała.
— Nie mów ani słowa — rzuciła spokojnie. — Mają pewne niezwykle wyczulone zmysły. Po prostu wsuń się między te duże szklane kadzie za tobą i staraj się nie zwracać na siebie uwagi. Zrób to TERAZ.
Ostatnie słowo niosło jakieś dziwne wibracje i Lobsang poczuł, że jego nogi poruszają się same.
Drzwi uchyliły się nieco i wszedł jakiś człowiek.
W jego twarzy zaskakiwało to, jak uznał potem Lobsang, że była tak zupełnie nierzucająca się w oczy. Nigdy jeszcze nie widział twarzy całkowicie pozbawionej czegokolwiek wartego zapamiętania. Miała nos, usta i oczy, ale jakoś nie tworzyły razem oblicza. Były tylko częściami i nie składały się w sensowną całość. Jeśli już, to raczej w twarz posągu, który nieźle wygląda, ale nic nie wygląda z jego wnętrza.
Powoli, jak ktoś, kto musi myśleć o ruchach mięśni, ten człowiek odwrócił się i spojrzał na Lobsanga.
Chłopak poczuł, że napina się, gotów do krojenia czasu. Wirnik na plecach zgrzytnął ostrzegawczo.
— Myślę, że już wystarczy — oznajmiła Susan, wychodząc do przodu.
Szarpnięciem odwróciła nieznajomego, wbiła mu łokieć w żołądek, a potem pięścią tak mocno uderzyła pod brodę, że uniósł się w powietrze i uderzył o ścianę.
Kiedy upadał, Susan trafiła go w głowę ciężkim kluczem do śrub.
— Chyba możemy już iść — powiedziała, jak gdyby właśnie złożyła równo jakieś nieuporządkowane papiery. — Nic więcej tu nie znajdziemy.
— Zabiłaś go!
— To prawda. Nie był ludzką istotą. Mam… wyczucie w podobnych sprawach. Tak jakby odziedziczone. Poza tym… Idź, przynieś mi ten wąż. No już.
Ponieważ nadal trzymała klucz, Lobsang posłuchał. A przynajmniej próbował. Zwój, który rzuciła do kąta, był teraz zasupłany i splątany jak gumowe spaghetti.
— Złośliwość… Tak to nazywa mój dziadek — wyjaśniła Susan. — Lokalna wrogość okazywana nierzeczom przez rzeczy zawsze wzrasta, kiedy w pobliżu znajduje się Audytor. Nie potrafią temu zaradzić. Test gumowego węża jest całkiem dokładny w warunkach polowych. Tak twierdzi pewien znajomy szczur.
Szczur, pomyślał Lobsang. Ale głośno zapytał:
— Co to jest Audytor?
— I nie mają żadnego wyczucia kolorów. Nie rozumieją ich. Spójrz tylko, jak ten był ubrany. Szary garnitur, szara koszula, szare buty, szary krawat, szare wszystko.
— No… może to był ktoś, kto wyznawał luz w ubiorze…
— Myślisz? W takim razie żadna strata. Zresztą nie masz racji. Patrz.
Trup się rozpadał. Był to szybki i bezkrwawy proces, rodzaj suchego parowania. Ciało zmieniało się w lotny pył, który rozsnuwał się i znikał. Ostatnie garści na kilka sekund uformowały znajomy kształt, ale on zniknął również, z najlżejszym szeptem wrzasku.
— To był dhlang. — zawołał Lobsang. — Zły duch! Wieśniacy w dolinach wieszają amulety dla ochrony przed nimi! Ale myślałem, że dhlang są tylko zabobonem!
— Są przedbobonem — odparła Susan. — To znaczy, że są rzeczywiści, ale właściwie nikt w nich nie wierzy. Wszyscy zwykle wierzą w rzeczy, które nie są rzeczywiste. Ale tutaj dzieje się coś bardzo dziwnego. Te stwory są wszędzie dookoła i mają ciała. Nie powinno tak być. Musimy znaleźć tego kogoś, kto zbudował zegar.
— A kim pani jest, panno Susan?
— Ja? Jestem… nauczycielką.
Zauważyła, że przygląda się kluczowi, który wciąż trzymała w dłoni. Wzruszyła ramionami.
— W czasie przerwy bywa naprawdę ciężko, co? — rzucił Lobsang.
Wokół unosił się silny zapach mleka.
Lu-tze usiadł gwałtownie.
Znajdował się w dużej sali, a ktoś ułożył go na stole stojącym w samym środku. Sądząc z dotyku, blat pokryty był metalową blachą. Bańki na mleko stały rzędem pod ścianą, a wielkie metalowe misy przy zlewozmywaku rozmiarów wanny.
Obok zapachu mleka dało się wyczuć jeszcze inne — środków dezynfekujących, dobrze wyszorowanego drewna, a także daleki odór koni.
Zabrzmiały kroki. Lu-tze położył się szybko i zamknął oczy.
Ktoś wszedł. Pogwizdywał cicho pod nosem i musiał być mężczyzną, ponieważ żadna kobieta poznana w długim żywocie Lu-tze nie gwizdała w tak urywanym, syczącym stylu. Gwizdanie zbliżyło się do stołu, znieruchomiało na chwilę, a potem skierowało do zlewu. Po chwili zagłuszył je odgłos ręcznej pompy.
Lu-tze uchylił jedną powiekę.
Stojący przy zlewie mężczyzna był dość niski, tak że typowy fartuch w biało-niebieskie paski sięgał mu prawie do podłogi. Wydawało się, że myje butelki.
Lu-tze spuścił nogi z blatu. Poruszał się tak bezszelestnie, że przeciętny ninja brzmiałby przy nim jak orkiestra dęta… Sandały delikatnie dotknęły podłogi.
— Czujesz się lepiej? — zapytał mężczyzna, nie odwracając głowy.
— Och… no… tak. Świetnie — odparł Lu-tze.
— Pomyślałem sobie: to jakiś gość w stylu łysego mnicha. — Mężczyzna w fartuchu uniósł butelkę i przyjrzał się jej pod światło. — Nosi na plecach jakiś nakręcany aparat i nie ma szczęścia. Napijesz się herbaty? Nastawiłem czajnik. Mam masło jaka.
— Jaka? Czy ja wciąż jestem w Ankh-Morpork?
Lu-tze obejrzał pobliski wieszak z chochlami. Mężczyzna w fartuchu nadal się nie oglądał.
— Hm… Interesujący problem — stwierdził. — Można chyba powiedzieć, że jesteś tak jakby w Ankh-Morpork. Nie chcesz mleka jaka? Mogę zaproponować także krowie, kozie, owcze, wielbłądzie, lamie, końskie, kocie, psie, delfinie, wielorybie albo aligatorowe, jeśli wolisz.
— Co? Aligatory nie dają mleka! — Lu-tze chwycił największą chochlę. Zsunęła się z haka bez najmniejszego dźwięku.
— Nie mówiłem, że to łatwe.
Sprzątacz mocno chwycił chochlę.
— Co to za pracownia, przyjacielu? — zapytał.
— Jesteś… w mleczarni.
Człowiek przy zlewie powiedział to złowieszczo, jakby mówił: „W zamku grozy”. Potem umieścił ostatnią butelkę na desce ociekacza i — wciąż odwrócony plecami — wystawił dłoń do góry. Wszystkie palce były zwinięte oprócz środkowego, który sterczał wyprostowany.
— Wiesz, co to jest, mnichu?
— To nie jest przyjazny gest, przyjacielu.
Chochla przyjemnie ciążyła w dłoni. Lu-tze używał już w życiu dużo gorszej broni.
— Hm… Powierzchowna interpretacja, mnichu. Widzę na tobie ciężar stuleci. Powiedz mi, co to jest, a dowiesz się, kim jestem.
Chłód w mleczarni stał się nieco chłodniejszy.
— To twój środkowy palec — stwierdził Lu-tze.
— Phi! — odparł mężczyzna.
— Phi?
— Tak, phi. Masz przecież mózg. Użyj go.
— Posłuchaj, jestem ci wdzięczny za…
— Poznałeś tajemne mądrości, mnichu, jakich poszukują wszyscy. — Zmywacz butelek przerwał na chwilę. — Nie, podejrzewam nawet, że znasz całkiem oczywiste mądrości, leżące na samym wierzchu, których praktycznie nikt nie szuka. Kim jestem?
Lu-tze patrzył na samotny palec. Ściany mleczarni się rozpłynęły. Było coraz zimniej.
Myśli pędziły szaleńczo. Kontrolę nad nimi przejął bibliotekarz pamięci.
To nie jest normalne miejsce, to nie jest normalny człowiek. Palec. Jeden palec. Jeden z pięciu palców u… Jeden z pięciu. Jeden z Pięciu.